poniedziałek, 19 sierpnia 2013

Początek nowego życia :)

Oto wpis, który poczyniłam po powrocie ze szpitala, jednak nie udało mi się go dokończyć i opublikować. Nie zmieniam nic, publikuję jak jest. Minęły już 2 miesiące odkąd chłopcy się urodzili i te dwa miesiące opiszę w najbliższych dniach, mam nadzieję, że nic ważnego mi nie umknie... ;)


Zabrzmiało to dość pompatycznie, ale tak jest - to początek nowego życia nie tylko dla moich dzieci, ale i dla mnie, życia, w którym coraz mniej będzie zależało ode mnie, coraz więcej od nich.
Ale wracając do ostatnich wieści... do szpitala przyjęto nas z marszu, bez marudzenia, zaraz po wizycie u Pani Dr. Lekarz dyżurujący na IP stwierdził, że koniecznie muszę już być pod okiem fachowców. W pierwszej chwili straszono mnie brakiem miejsc i koniecznością leżenia na oddziale porodowym, co jest bardzo mało przyjemne (o czym i tak musiałam się przekonać), ale ostatecznie dość szybko zostałam ulokowana na oddziale patologii ciąży, który to oddział jest bardzo miłym miejscem - jak na warunki szpitalne - z ładnym widokiem, dobrym jedzeniem i najmilszym personelem jaki spotkałam kiedykolwiek. Dostałam miejsce w ładnej sali z łazienką, świetną miejscówkę przy oknie i wizję spędzenia tam ok 2 tygodni. Po kilku dniach dostałam wysypki, cholernie swędzącej, prawdopodobnie w ramach uczulenia na pościel szpitalną. Uczulenie, mimo przywiezienia własnej pościeli, leków, specjalnych kąpieli, nie chciało mnie opuścić prawie do końca pobytu w szpitalu, przez co byłam nieustannie atrakcją dla wszystkich lekarzy i położnych. Zaczęło mi też dramatycznie rosnąć ciśnienie, dostawałam coraz więcej leków, spuchłam jak balonik i w ogóle czułam się już zupełnie fatalnie. Po tygodniu pobytu w szpitalu dotarłam do niechlubnej granicy 100 kg wagi... Wyznaczono nam termin wywołania porodu na 1 lipca, kiedy będziemy mieli ukończony 37 tydzień ciąży, a tydzień wcześniej zaplanowano test oksytocynowy. Do testu jednak nie doszło bo podczas poprzedzającego go odczytu KTG odnotowano spadek tętna u jednego z chłopaków i błyskawicznie przeniesiono nas na blok porodowy, tam podpięto brzuch na stałe do KTG (coś potwornego, zwłaszcza, że dostałam też uczulenia na żel, który się stosuje do tego badania...), położono na wyjątkowo niewygodnym łóżku i postanowiono, że następnego dnia rodzimy. Byłam głodzona już drugą dobę, położne obrażały się przy każdej mojej prośbie o wyjście do toalety i miałam wizję wyciskania przez kilka/kilkanaście godzin Smoków, które wcześniej na USG zostały obliczone na 2,5 kg na głowę. W nocy nasłuchałam się wycia i ryków kobiet rodzących, a te atrakcje nie poprawiały mi samopoczucia... ale chciałam, żeby już było po wszystkim, żeby już tamten etap się skończył, niezależnie jak miałoby to się odbyć. Rano na obchodzie Szef zapowiedział, że mam tego dnia urodzić, niezależnie od tego, jak miałoby się to właśnie odbyć - a dla mnie oznaczało to dużą szansę na cesarkę. Przez kilka godzin wlewano we mnie oksytocynę zupełnie bez rezultatu, więc wieczorem położono mnie na stole operacyjnym. Operacja była dość traumatycznym przeżyciem, nie zniosłam jej najlepiej, miałam mały atak paniki i strasznie mi się dłużyło, zwłaszcza, że gdzieś tam za moją głową byli już chłopcy, słyszałam ich płacz, słyszałam komplementy lekarzy pod ich adresem i chociaż na chwilkę mi ich pokazano, to przecież nie mogłam się nimi zająć, przytulić... a potem ich zabrali gdzieś a ja poszłam spać.