wtorek, 24 grudnia 2013

6

Jutro moje Smoki kończą pół roku życia na tym padole. Osiągnięcia do tego czasu mają zacne :)
Obaj potrafią się już kręcić w kółko, pełzać w tył, nie mówię o akcji "pływanie" czy też raczej według nas - lot Ironmena ;) Umieją też przekręcić się z pleców na brzuch i przypuszczam, że w tę drugą stronę też, ale częściej jednak mają potrzebę z pleców na brzuch ...albo raczej ja tę potrzebę u nich wywołuję... W sumie troszkę mnie przestraszyła ta neurolożka twierdząc, że w wieku 5 miesięcy muszą to wszystko umieć, a nie umieli więc zaczęłam z nimi dość intensywnie ćwiczyć a teraz nie wiem, czy te ich osiągnięcia to efekt mojej pracy, czy po prostu sami doszli do właściwego etapu i już. Tak czy inaczej jestem bardzo dumna, chłopcy teraz ciężko ćwiczą podnoszenie pupek do góry i poruszanie się w przód. Są z dnia na dzień bardziej kontaktowi i chłoną wszystko co nowe. W szkole pokazano mi taką wyjątkowo głupawą piosenkę, w której w kółko śpiewa się "tak, tak tak, nie, nie, nie, moja głowa kiwa się" jednocześnie ruszając głową do słów - jest to ulubiona piosenka moich dzieci, kiedy to śpiewam widzę, jak ich języczki poruszają się próbując naśladować to co robię :) Podobno ta piosenka uczy pierwszej sensownej komunikacji - mówienia tak i nie.. zobaczymy ;) Jedno jest pewne - każda nowa sytuacja budzi ich ciekawość, chwilowo niczego i nikogo się nie boją, pożerają otaczający ich świat wszystkimi zmysłami.
Najnowszą rewelacją jest ząb - jeden, jak tradycja nakazuje jest to dolna jedynka, lewa. Zaskoczeniem dla wszystkich natomiast jest to, że jest to ząb Koralika! :) Ciągle uważaliśmy, że troszkę później się ogólnie rozwija, ale to nie prawda - on się rozwija tylko inaczej niż Tygrys, albo raczej każdy z nich ma swoje tempo, do kolejnych etapów dochodzą w różnym czasie, raz jeden jest troszkę z przodu a raz drugi. Zaskoczył nas ten ząb, tak bezobjawowo w sumie się pojawił. Mam nadzieję, że tak też będzie z pozostałymi :)
Dziś wigilia, wróciliśmy z kolacji u teściów, gdzie dzieciaki dały popis nowych umiejętności, tryskały humorem i w ogóle dawały powody do dumy. Teraz, póki co grzecznie śpią a my poddajemy się słodkiej rozpuście - porto, lody, czekoladki i masaż (dostałam od męża kosmiczną matę masującą) a po nocnej kaszy może nawet małe tet-a-tet? (skończyłam karmić i wróciły już wszelkie chęci, pragnienia, świat znów pachnie jak powinien ;) ).
Nie wierzę, ale lubię te święta, nawet jeśli chodzi głównie o tę jego konsumpcyjną otoczkę, bo przecież kto w dzisiejszym świecie ma czas na chwile refleksji...? Tak czy siak - świat na chwilkę zwolnił i mnie się to podoba!
Wesołych!

środa, 18 grudnia 2013

Marzę o...

o dniu, kiedy moje dzieci zaczną chociaż czworakować, nie mówiąc o bieganiu....
W poniedziałek szczepienia i zaraz po nich po kolei katar i kaszel - najpierw Koralik, teraz Tygrys. Noce nawet nie tak złe, ale w dzień marudy moje wymagają ode mnie akrobacji. Ciągle przenoszę ich z miejsca w miejsce, żeby nie było nudno, nie zostawiam jednego w pokoju, kiedy drugiego przewijam w sypialni - zawsze idziemy wszyscy razem. To wszystko oznacza, że ciągle ich gdzieś przenoszę (nie mylić z noszeniem na rękach - ja ich transportuję). A dzieci mam wielce dorodne, 9 kilo na głowę w wieku 5,5 miesiąca.
Marzę więc cichutko o dniu, kiedy przyjdą i sami wejdą mi na głowę, kiedy nie będę musiała ich tak ciągle nosić...a może już zawsze będę ich tak nosiła...? Bicepsom moim dobrze to robi, ale kręgosłup pęka... i jakoś odzywa się ten szew po cesarce. No i zastanawiam się, czy to już właśnie przestały działać hormony cyckowe? Jestem coraz bardziej zmęczona i coraz więcej snu potrzebuję, więc chyba tak.
...ale za to wreszcie mogę się napić kawy! :)
a teraz spać, póki katar jest w defensywie chwilowo

piątek, 13 grudnia 2013

Śpią

do wieczora wyssą ze mnie całą energię, zdruzgoczą kręgosłup, przyprawią o ból głowy i zębów, wyrwą połowę włosów z głowy.
Ale teraz mają pierwszą drzemkę i już nie mogę się doczekać, kiedy się obudzą i zaczną śmiać, kiedy będą patrzeć we mnie jak w obrazek jak będę fałszować "Pieski małe dwa...", małymi rączkami wczepią się we mnie i nie będą chcieli wypuścić ani na chwilkę.
Każdy kolejny dzień to 12 godzin ciężkiej pracy, ale to najprzyjemniejsza praca na świecie :)

Teraz - korzystając z okazji, że Królewicze śpią - biegnę pod prysznic... ćśśśśśśśś......

środa, 11 grudnia 2013

...

Mam mały mętlik w głowie...
Pisałam niedawno, że byliśmy u neurologa, drugi raz - raz u tego dziwaka (podobno świetnego specjalisty) a teraz "państwowo", u p. Doktor. Po wizycie mieliśmy wrażenie, że wszystko jest OK, tzn nie dostaliśmy żadnej informacji niepokojącej, poza tym, że chłopaki się nie przekręcają z boku na bok, z brzucha na plecy i odwrotnie. Te boki mnie jednak nie niepokoją, bo - o ile wiem - dzieci rozwijają się w różnym tempie  i czasem wydaje się, że pomijają niektóre etapy (albo przestawiają kolejność). Poza tym literatura, którą studiuje aktualnie w związku z pracą dyplomową, mówi o tych akrobacjach dopiero w 6 - 7 miesiącu. Jednak, jako że to bliźniaki i wcześniaki, dostaliśmy skierowanie na USG przez ciemiączka. Dziś właśnie jesteśmy po tym badaniu. Tygrysek, jak zwykle, przeszedł je śpiewająco (dosłownie ;) ), a u Koralika stwierdzono poszerzoną szczelinę pośrodkową (czy też przestrzeń podpajęczynówkową). Nieznacznie, ale jednak. Oznacza to, że gdzieś, kiedyś, było jakieś niedotlenienie. Prawdopodobnie jeszcze w moim brzuchu. Może to to zgniecenie? Pani Doktor nie miała czasu (weszłam bez kolejki) na tłumaczenie mi wszystkiego, więc trochę starała się zbagatelizować sprawę, aczkolwiek dała skierowanie na rehabilitację. Zresztą postanowiła rehabilitować obu, bo "czyż Tygrys jest gorszy?" - zażartowała. Od 1,5 roku na kolejnych zajęciach w szkole tłumaczą mi różni specjaliści czym jest niedotlenienie dla dziecka, jakie mogą być konsekwencje, więc nie wpadłam w panikę. Próbowałam też dość spokojnie wytłumaczyć to mężowi, ale tekst: "to zawsze powoduje opóźnienie w rozwoju" wywołał panikę i płakaliśmy oboje. Ale udało  mi się chyba wytłumaczyć mu różnicę między zaburzeniem rozwoju a opóźnieniem umysłowym.
Przyznam, że mimo mojej wiedzy, zdruzgotała mnie ta wiadomość. Czuję się strasznie, prawie, jakbym usłyszała jakiś wyrok. A przecież tak nie jest. W sumie jesteśmy w super sytuacji - wiemy, że trzeba go bardziej, uważniej obserwować i pomagać jak tylko zauważymy jakieś "coś-nie-taki". Terapię logopedyczną sama staram się już wdrażać, albo raczej profilaktykę. Rehabilitację mamy umówioną już od połowy stycznia - akurat wrócimy z Mazur i zaczniemy działać.
Wielki stres. Gigantyczny. Łzy, stres, strach. Tysiące czarnych myśli. A z drugiej strony przecież wiem, że to nie jest nieuleczalna, śmiertelna choroba, tylko ewentualność, patykiem na wodzie pisane. Niby każdy specjalista twierdzi, że po niedotlenieniu nie ma dzieci bez powikłań czy skutków, ale ja słyszałam o takich przypadkach, więc wierzę, że i nas ominie.

Na razie idę spać, bo czuję się jakbym nie spała kilka dób i przeszła jednego dnia cały internet.

wtorek, 10 grudnia 2013

Wonder Mother

Jakoś nie idzie mi to pisanie... ale obiecałam sobie, nie dla siebie to robię przecież, odpowiedzialna muszę być.
Chłopcy przez ten miesiąc pewnie zmienili się dramatycznie, ale jak się spędza z nimi 24/7 trudno to uchwycić. Stan na dzień dzisiejszy jest taki - Tygrys przystopował, chyba zbiera się do jakiegoś skoku. Śmieje się bez przerwy, niezależnie od pory dnia, nocy, miejsca, ale przestał próbować się poruszać i mało mówi. "Mówi". Koralik za to ruszył z kopyta - chłopak śmieje się, opowiada ciągle niestworzone rzeczy i pełza w przód, w tył, na boki, przekręca się brzucha na plecy i próbuje odwrotnie. Mistrz!
Przemyślałam też kwestię ich jedzenia i jednak doszłam do wniosku, że rzeczywiście mają jakiś instynkt, który karze im jeść tyle ile potrzebują i już. Dopiero co narzekałam, że źle śpią, ale już mogę chyba to odwołać (choć nie do końca no i lepiej nie zapeszać...). Zmieniłam strategię i podaję im wieczorem taką mega kaloryczną mieszankę - mleko + sinlac. Po takim betonie śpią kilka dobrych godzin, budzą się na chwilkę na piciu (kilka łyków mleczka czy czegokolwiek, żadna wielka sprawa), i wytrzymują prawie do rana. Potem długo jeszcze nie potrzebują nic jeść, tylko wody. A ja bałam się, że jak będę ich poiła tym sinlaciem to utuczę ich, ale jednak dziecko ma swój własny rozum i powalczy z potencjalną krzywdą.
Śpią lepiej, dłużej, rzadziej się budzą. Dziś wstaliśmy po 7!
Kupiliśmy wielką matę piankową (strasznie drogą). Czekam z niecierpliwością, żeby ich na niej położyć i poćwiczyć troszkę wreszcie - pełzanie, ślinienie, pożygiwanie. Jutro rano wielkie otwarcie prywatnego placu zabaw ;)
Zęby jeśli szły to mocno wyhamowały. Zobaczymy co będzie dalej - czy wyjdą późno, czy ciągle idą ale Smoki tak odporne na dyskomfort, że nie kwiczą...?
No i pięknie się zsynchronizowali - właśnie padli obaj na pierwszą drzemkę, zazwyczaj potem mają jeszcze jedną wspólną, w nocy też budzą się w miarę w tym samym czasie w okolicy 4 rano, co oznacza dla mnie ok. godzinne obrabianie ich i potem spokojny sen do rana... czyli te 2 godziny jeszcze...
Ale do tematu wracając - od jakiegoś czasu walczę z sobą samą, tak wewnętrznie, o odrobinę spokoju. Jestem z natury potencjalną pedantką, ale, ale, ale... Musiałam w końcu mocno odpuścić. Odkąd jestem ze smokami sama, sporo rzeczy wychodzi nam lepiej - na przykład, rozmowy moje z niemowlakami, ogarnianie domu, ogarnianie szkoły. Ale nie ukrywajmy - to ogarnianie nie ma nic wspólnego z byciem ogarniętym w takim stopniu, jak kiedyś. Odkurzam tylko jak już kołtuny kurzu atakują dzieci, z wyższych partii, nie dostępnych Smokom, kurzu nie wycieram w ogóle, staram się trochę obmyć łazienkę jakoś na raty, żeby nie śmierdziało, no i uprać coś, żeby mąż i dzieci mieli się w co ubrać. Ja chodzę już drugi tydzień w tym samym zestawie spacerowym a po domu... w czymkolwiek co nie jest jeszcze obrzygane.
Miałam jeszcze do niedawna pomysł, że będę gotowała, żeby trochę zaoszczędzić i nie pozwalać mężowi stołować się ciągle u chińczyka... ale skapitulowałam ostatnio. Wieczorami staram się pisać pracę dyplomową i stanęłam przed wyborem - szkoła albo obiad na następny dzień. Przez chwilę czułam się, jakbym poniosła jakąś porażkę przyznając, że czegoś nie dam rady zrobić ale po przemyśleniu postanowiłam popracować nad swoją asertywnością.
Rozmawiamy w szkole oczywiście głównie o dzieciach - większość dziewczyn ma doświadczenie rodzicielskie i udziela chętnie rad. Ostatnio radą było gotowanie dla dzieci, bo to przecież takie proste a zdrowsze i tańsze. Próbowałam - kupowałam ekologiczne warzywka, gotowałam, miksowałam, przecierałam, wekowałam i mroziłam. Przeliczyłam i doszłam do wniosku, że oszczędność to żadna a frustracja jednak moja rośnie. Postanowione - dzieciom też gotować na razie nie będę. Postanowiłam czas zaoszczędzony na gotowaniu wykorzystać na przytulanie - dzieci i męża :)
O tym, że nie czuję się Matką Polką napiszę następnym razem, kiedyś... ale że nie zamierzam być Wonder Mother mogę napisać już dziś - nie zamierzam! Będę tylko najlepszą matką, jaką potrafię, bez zarzynania się. Może nawet będę matką w miarę wyspaną...? ;)

News - przestałam karmić piersią w ogóle. Odkąd zaczęły się akcje z zębami Tygrysowi zdarzyło się mnie kilka razy mocno capnąć i na tyle mnie to spięło, że moje cycki wyhamowały, musiałam zacząć go dokarmiać. Uznałam, że to znak i że czas. Łatwo nie było, ale nie trwało długo.
Tę historię też zostawię na inny dzień. Teraz mam chwilę na umycie zębów, bo za tę chwilę wracam do swojego kołowrotka z bliźniakami.


niedziela, 1 grudnia 2013

Blog

coś tam próbowałam napisać, ale wszystko wykasowałam.
Powiem tylko, że mam piękne i zdrowe dzieci, myśl o nich powoduje, że unoszę się nad ziemią, ich zapach przyprawia mnie o utratę przytomności z miłości. Jestem szczęśliwa i kochana. Tylko troszkę niewyspana, ale ogólnie zadowolona z życia :) Czekam z niecierpliwością na każdy kolejny dzień spędzony ze Smokami, które co dzień uczą się czegoś i wciąż mnie zadziwiają.
I chyba muszę załatwić sobie dobry tablet, bo wieczorem umyka mi cała wena i ulatują te wszystkie historie, które obmyślam sobie ma każdym  spacerze :)

padam ze zmęczenia więc idę spać
Dobranoc czytacze :)

poniedziałek, 18 listopada 2013

Ekhmmm....

Trochę mi wstyd za ten ostatni wpis... taki urok tego typu zapisek - czytasz po pewnym czasie i musisz zmierzyć się ze swoją głupotą, słabością czy innym wariactwem. Oczywiście teraz, kiedy zbliża się czas wyjazdu Mamy znów nie mogę się z tym pogodzić, znów boję się zostać sama ze smokami, już mi żal naszych wspólnych śniadań i spacerów. Kocham moją Mamę przepotwornie i już teraz najchętniej bym się z nią nie rozstawała. Całe szczęście po jej wyjeździe Mąż ma mieć tydzień wolnego więc jakoś spokojniej to zniosę. Zresztą strasznie się cieszę na ten jego urlop. Nie mieliśmy jeszcze okazji dłużej sami razem pobyć z dzieciakami.

A co u dzieciaków? Ewidentnie idą zęby. Na razie nie jest dramatycznie - są dość marudni, ale w sumie całkiem nieźle śpią w nocy (choć i tak budzą się co dwie godziny...). Trochę się ślinią, ale nie tak jak niektóre znajome niemowlaki. Nie stracili apetytu, nie mają gorączki. Ale to tylko początek, podobno pierwsze zęby potrafią wychodzić miesiącami...
Poza tym są coraz sprawniejsi. Od wczoraj jakoś nagle usprawniły im się łapki - zdarza się im przełożyć zabawkę z ręki do ręki, bo chwytają wszystko już całkiem sprawnie i wkładają sobie prosto w usta :) Tygrysek zaczął już poważne przygotowania do raczkowania - aktualnie obraca się wokół własnej osi i próbuje (czasem całkiem skutecznie) poruszać się do przodu, na razie pomaga sobie w tym twarzą i wygląda to przekomicznie, jak jakaś gąsienica... a czasem zamiast do przodu pełza do tyłu. Fajne jest to, że widać przyjemność, jaką sprawia mu ta cała akcja z poruszaniem się. W ogóle jest bardzo pogodnym chłopce, śmieje się prawie cały czas a ja mam z jednej strony wyrzuty sumienia, że za mało czasu poświęcam Koralikowi, a z drugiej z taką ogromną przyjemnością spędzam każdą chwilkę z moim roześmianym maluchem :)
Koralik ma chyba nawrót refluksu, co przeszkadza mu niestety w rozwijaniu nowych umiejętności. Nie chce w ogóle leżeć na brzuchu ale za to bardzo chętnie siada, w ogóle najchętniej ciągle by siedział choć wcale jeszcze nie potrafi :) ale bardzo dzielnie spina mięśnie brzuszka i próbuje podnieść się do siedzenia jak tylko może. Wcale się nie zdziwię, jeśli on ominie jakoś system i zamiast pełzać, raczkować zacznie się przemieszczać na siedząco. Też jest rozkoszniaczkiem i uwielbia się śmiać, ale jednak troszkę mniej, troszkę więcej marudzi.

Zastanawiam się, kiedy chłopcy zaczną przesypiać więcej godzin w nocy, na razie budzą się co 2 godziny na jedzenie, picie, zmiane pieluchy i inne atrakcje i strasznie to męczące, zwłaszcza, że budzą się do życia już o 7 rano.

Jutro kolejna wizyta u neurologa, tym razem "państwowego". Niektóre z niepokojących zachowań zniknęły, za to pojawiły się nowe (uciekające oko Koralika). Zobaczymy co powie ciekawego.
Czas do łóżka...

sobota, 9 listopada 2013

Niefajne uczucia

Przyjechała moja Mama, po miesięcznej rozłące ze Smokami. Jadąc tu sama mówiła, że pewnie bardziej jedzie nacieszyć się dzieciakami niż mi pomóc i tak niestety jest... Kocham moją Mamę i jesteśmy bardzo blisko, jednak tak bardzo się różnimy, że w sytuacjach innych niż gościnne zaczynają się między nami zgrzyty. Mam do niej pewnego rodzaju żal, że traktuje mnie z lekką nonszalancją... tak to delikatnie nazwę. Przyjechała, rozepchnęła się łokciami i pozmieniała część z naszych świeżo opracowanych rytuałów, zlekceważyła prośby o stosowanie się do moich zasad. Ale z drugiej strony wymaga, żebyśmy razem chodziły na spacery, spędzały razem wieczory przed tv, więc moje plany odsprzątania mieszkania czy zrobienia czegoś na zapas do szkoły nie mogą być zrealizowane. Po prostu jest tak, że ona trzyma na kolanach jednego smoka a ja drugiego bo w innym przypadku kwękają albo płaczą i obie jesteśmy zajęte... Nie potrafię jej poprosić o wyłączanie telewizora więc moje Niemowlaki gapią się w ekran przez sporą część dnia... Często też powtarza mi, że potrafi się nimi zająć równie dobrze albo i lepiej niż ja - lepiej utulić, lepiej uspokoić, powstrzymuję się w interwencjach bo czasem mam wrażenie, że zaczniemy sobie ich wyrywać z rąk. To nie są żarty, ani urojone pretensje - często zdarza się, że zwracając się do nich myli się i mówi o sobie "mamusia", potem trochę niechętnie poprawia się na "babcia".
Bardzo nie lubię tego, że czuję te złe emocje w stosunku do własnej mamy. Minął raptem tydzień a już mam ochotę ją pożegnać i wrócić do swojego spokojnego rytmu...

Jedno muszę przyznać, nieco odpoczęłam, bo pozwala mi rano dłużej pospać, sama zajmuje się chłopakami.
No i jeszcze jedno - z jakiegoś powodu od jej przyjazdu chłopcy są bardzo marudni. Oczywiście nie Babcia jest powodem :) W tym samym czasie zaczęli dostawać marchewkę na obiad, kaszę na noc i nie wiem, czy przypadkiem nie zaczęły się jakieś akcje z zębami (dziś w nocy Tygrysek gryzł moje palce przez kilka godzin, nie mogąc zasnąć, popłakując co jakiś czas). Te nastroje nie pomagają w całej tej sytuacji.
Mam nadzieję, że to się zmieni, że po tym tygodniu znów przywykniemy do swojej obecności, ja będę miała więcej luzu ze szkołą a Mama w końcu uzna część z moich próśb za możliwe do spełnienia.

Jak to trudno być dorosłym dzieckiem swoich rodziców.... pewnie równie trudno jest być matką dorosłych dzieci?

piątek, 8 listopada 2013

A może dziś o piersiach?

Chyba nie powinnam dłużej odwlekać tego, bo zupełnie zapomnę, a chciałabym jednak zatrzymać odrobinkę wspomnień z tego co czuję.
Zanim urodziły się moje dzieci nie miałam zielonego pojęcia, nawet sobie nie wyobrażałam, jakie to uczucie - karmienie piersią. A uczucie jest niesamowite, fantastyczne, nie do porównania z niczym innym, co dotychczas przeżyłam. Warte każdego wyrzeczenia, każdego bólu i każdej łzy - szczęścia lub wprost przeciwnie.
Na samym początku nie było łatwo, jako że cesarka, chłopaki wcześniaki. Zupełnie nie wierzyłam, że dam radę cokolwiek wycisnąć z tych moich cycków. Całe szczęście w szpitalu, w którym rodziłam nie było chorych psychicznie położnych, które by jakoś szczególnie mocno naciskały na mnie - wspierały, namawiały, ale jednak każda twierdziła, że najważniejsza jest matka szczęśliwa, a nie tonąca w depresji. Tak więc szczodrze częstowały sztucznym mleczkiem a ja chętnie na początku się nim wspierałam, cierpliwie pracując nad moją fabryką mleczka.
Same niechętne do współpracy piersi to jedno a leniwe wcześniaki nie umiejące ssać to inna sprawa. Tygrysek od początku dawał radę i do dziś jest wielbicielem i wielkim smakoszem mamusiowego mleka, ale Koralik miał od urodzenia problem ze ssaniem, czasem strasznie napinał się przy piersi, czasem była to ciężka walka, prawie bez przerwy byłam pogryziona i obolała. W końcu postanowił w ogóle zrezygnować z tej formy jedzenia i przerzucił się zupełnie na butelkę. Ja oczywiście mocno to opłakałam, traktując jak osobistą porażkę.
Całe szczęście, że mam ciągle drugi pyszczek, który pracuje nad sprawną laktacją, jednak wymaga to wszystko ode mnie dodatkowej pracy - odciągania mleka dla Koralika.
Moment przystawienia dziecka do piersi jest momentem wyjątkowym - daje tyle siły, przyjemności, spokoju i miłości, wzruszenia... Tygrysek jest ponadto bardzo wdzięcznym dzieckiem, dla niego ta chwila jest także czymś szczególnym - patrzy mi prosto w oczy, śmieje się, zaczepia, opowiada różne historie, tuli się i wygląda, jakby w moich objęciach i z cyckiem pod nosem to była najlepsza sytuacja z możliwych. Choć teraz jedzenie zajmuje mu kilka minut zaledwie to z przyjemnością oboje przeciągamy każde karmienie, zwłaszcza od kiedy nauczył się jeść na leżąco więc jest nam wówczas bardzo wygodnie, świat na chwilę zwalnia i omija nas szerokim łukiem. A my się głaszczemy, śmiejemy, przytulamy i jesteśmy tylko dla siebie :)
I tak mi potwornie żal, że nie do końca jestem w stanie to zrekompensować Koralikowi...choć bardzo się staram.

Ale pamiętam i długo nie zapomnę zmaltretowanych piersi, piekącego kręgosłupa, odcisków na kości ogonowej i w ogóle chwil słabości, kiedy padając ze zmęczenia, cała obolała po zabiegu musiałam spędzić 1,5 godziny karmiąc najpierw jednego, potem drugiego syna i po ok. godzinnej przerwie zaczynać od początku. I tak 24/7 przez kilka dobrych tygodni.

Niesamowite jest to, jak sobie sprytnie natura obmyśliła ten cały mechanizm - karmisz piersią, czujesz się zupełnie usatysfakcjonowana wręcz spełniona, wyłącza ci się libido, masz nadludzkie siły i motywację do działania ale żadnej ochoty na seks a nawet wręcz nie potrzebujesz bliskości innych ludzi (Męża) poza swoimi dziećmi.
Nie przeszkadza mi, że jestem trochę uwiązana, ale może to wynik mojego raczej luźnego podejścia do karmienia dzieci - dość swobodnie podaję im sztuczną mieszankę, jeśli jest taka potrzeba. Tak czy inaczej postanowiłam pociągnąć to do skończenia przez Smoki pół roku, czyli jeszcze przez ok 1,5 miesiąca. Na samą myśl jest mi przykro i przestaję się dziwić matkom, które karmią swoje dzieci do 6. roku życia :D Czas jednak uwolnić się i wrócić trochę do męża, za którym już się stęskniłam...

Tymczasem wyciągam dojarkę i przygotowuję nocną porcję mleczka dla Koralika :)

wtorek, 5 listopada 2013

Plan dnia

Nie byłam tu prawie od miesiąca... Ten miesiąc, sam na sam ze Smokami, był w sumie bardzo przyjemny. Rzeczywiście "sam na sam" bo Mąż wraca do domu tuż przed wieczornym  rytualnym kąpaniem/karmieniem/usypianiem.
Z perspektywy widzę to tak, że mieliśmy ułożony bardzo przyjemny sprawny działania: wstawaliśmy ok 9 - 10 - tzn czasem chłopcy wcześniej, ale wtedy bawili się chwilę z "kolegami" w łóżeczkach a jeśli było to bardzo wcześnie to po tej zabawie dostawali jeść i dosypialiśmy chwilkę. Często to dosypianie wiązało się z przeniesieniem któregoś z Królewiczów do mojego łóżka i to była ogromna przyjemność :) Nie dziwię się wcale rodzicom, którzy pozwalają sobie na spanie w jednym łóżku z dzieckiem - to zupełnie wyjątkowa sprawa! ;) Po ostatecznej decyzji, że zaczynamy dzień przenosiliśmy się do pokoju gdzie chłopcy bawili się w bujaczkach a ja jadłam śniadanie (tak tak, śniadanie - kanapeczki, gorąca kawka itede) i oglądałam telewizję śniadaniową, jak przystało na współczesną "matkę małych dzieci"... wpięłam się w target :P W tym czasie zazwyczaj Panowie się męczyli i był czas na drzemkę a dla mnie na 40 minut wolnego czasu - zęby, włosy, makijaż, ubranie, ogarnianie, odciąganie. Po przebudzeniu jedzenie, układanie w brzuszkach a potem przenosiliśmy się do sypialni, gdzie Chłopaki znów bawili się chwilkę potem ćwiczyli "przygotowanie do mobilności" a ja ubierałam się, składałam pranie i tym podobne. Dalszy plan działania był zależny trochę od nastrojów - czasem była krótka drzemka lub nie, i od razu na spacer, a czasem kładliśmy się wszyscy i spaliśmy nawet 2 godziny. Tu muszę wspomnieć, że takie fantastyczne drzemki moje dzieci organizowały mi zazwyczaj wtedy, kiedy byłam bardzo wyczerpana ich szaleństwami nocnymi (oczywiście oni tez byli w związku tymi szaleństwami zmęczeni a nie tylko wspaniałomyślni dla Matki). Spacer stał się moją ulubiona porą dnia, pewnie duża w tym zasługa cudownej aury październikowej, która bardziej przypominała późne lato niż jesień. Zabierałam z sobą przekąski, gazetę lub książkę, radyjko ze słuchawkami i szłam swoimi ulubionymi alejkami słuchając, czytając, przegryzając... oj jak ja lubię być sam na sam z sobą! Po powrocie bywało trudno... często w tym  samym momencie obaj głośno domagali się jedzenia, więc musiałam wypracować techniki jednoczesnego karmienia jednego dziecka piersią a drugiego z butelki, i przyznam, że dawałam radę :) Potem z nów chwila zabawy, czytanie książeczki (jeszcze nie kumają nic, ale taki potok słów sprawia im wyraźną przyjemność). Kiedy przychodził Tata to w zależności od pory - bawił się z dziećmi albo od razu biegł przygotowywać kąpiel. O 20. dzieci spały a my mieliśmy ok 3 godzin dla siebie, po wieczornym karmieniu zazwyczaj też już padałam na twarz więc szłam spać, ale zdarzały się i wizyty znajomych, więc nie było nudno.
Muszę zaznaczyć, że trakcie takiego dnia był czas na zabawę z każdym z synów osobno, na przytulanie i rozmowę z patrzeniem głęboko w oczęta, co zazwyczaj działo się na przewijaku ;)
Nie chciałabym, żeby wymknęło mi się to wszystko z pamięci....
Chłopcy są już tacy fajni, duzi, super bawią się sami, bardzo fajnie wchodzą w interakcje ze mną, bardzo dużo się śmieją, mało płaczą, całkiem nieźle śpią w nocy. Teraz zaczynają powoli "gadać" co daje nam mnóstwo radości. Cudownie się ich przytula bo wreszcie odwzajemniają objęcia.
Teraz trochę się zmieniło. Pierwszy bałagan wprowadziła zmiana godziny na czas zimowy, ale jeszcze starałam się nie robić z tego powodu rewolucji. Teraz jednak przyjechała moja Mama i od razu zmieniłyśmy mnóstwo rzeczy - inna pora spaceru (żeby nie chodzić po zmroku bo zimno i ciemno), dodatkowy posiłek - kaszka po spacerze a teraz marchewka po spacerze i kasza na dobranoc, na dobre spanie. To wszystko trochę wybiło chłopaków z rytmu ale powoli wracamy na właściwe tory. Ja tymczasem delikatnie odsypiam... idę więc spać i może uda mi sie wpaść tu wcześniej niż za kolejny miesiąc ;)

czwartek, 10 października 2013

apdejt do poprzedniego wpisu i kilka drobiazgów

Zapomniałam wspomnieć o jeszcze kilku zmianach, które nastąpiły po tych pierwszych 3 miesiącach. Tygryskowi ropiało oczko, myślałyśmy, że grzebie sobie w nim brudną łapką, ale okazało się, że to zatkany kanalik łzowy, miał się odetkać maksymalnie do ukończenia roku - odetkał się dosłownie dzień po ukończeniu 3. miesiąca :) I jeszcze jedno, co nie pamiętam dokładnie kiedy się skończyło, ale też jakoś niedawno - chłopcy chyba od urodzenia ciągle wydawali takie dziwne, gardłowe dźwięki, jakby.... parli :) ciągle stękali i stękali, w dzień i w nocy. Nadal nie wiem, czy inne dzieci tez się tak zachowują, czy to normalne - zawsze jak pytałam, kogokolwiek, byłam jakoś zbywana, jakby to było dziwne, ale wstydliwe? Gdzieś wyczytałam, że dzieci rzeczywiście prą, że jest to związane z niedojrzałością układu pokarmowego i wydalania... tak czy inaczej - jakoś w okolicach właśnie końca trzeciego miesiąca niepostrzeżenie zaprzestali tych dziwacznych praktyk :) W tym samym czasie skończyły się też problemy kolkowo-bąkowe.

Jesteśmy po wizycie u neurologa. Trochę się jej obawiałam, jak każdej wizyty u lekarza z dzieciakami. Pan Doktor ma bardzo dobre opinie, znany jest jako świetny specjalista ale przyznać muszę, że jest lekkim oszołomem :) W każdym razie nie znalazł nic niepokojącego poza małymi napięciami w karczkach, wygłosił mnóstwo niepochlebnych opinii pod adresem swoich kolegów po fachu i polskiej służby zdrowia. Ale to właśnie jest istotne - gdybyśmy się z nim spotkali wcześniej prawdopodobnie byłoby inaczej i może byśmy wylądowali na jakiejś rehabilitacji. Jeszcze przed dwoma tygodniami Smoki zachowywały się nieco inaczej, byli bardziej spięci, mieli ciągle zaciśnięte łapki, Koralik podczas jedzenia zwijał się w rogalik, Tygrysek za to był jak kołek. Teraz zaczynają się zachowywać jak "normalne" dzieci, neurolog nie ma pretensji i nikt nas nie będzie męczył żadnymi ćwiczeniami.

Mimo tego, że przeczytałam sporo mądrych książek i mnóstwo artykułów o dzieciach nie byłam przygotowana na niektóre rzeczy. Niby czytałam, że dzieci zaraz po urodzeniu nie są tak urocze, jak te z reklam, ale nikt wcześniej nie powiedział mi o tym, że w trakcie tych pierwszych kilku tygodni dziecko nie dość, że podwaja swoją wagę to jeszcze "zmienia skórę"! W związku z tym taki malutki brzdąc na początku jest mało atrakcyjny, bo cały się łuszczy, gubi urocze włoski, z którymi się urodził, ma uczulenie na wszystko albo potówki, więc jest cały w krostkach. Poza tym dość długo prostują się, rozprasowują zagniecenia, przez to dziecię zmienia się niesamowicie. Koralik miał w brzuchu moim troszkę gorszą pozycję niż Tygrysek, który od razu ułożył się głową w kanale. Mała główka była wciśnięta miedzy moją miednicę w ramie brata i dość poważnie się zniekształciła. Byliśmy tym mocno przejęci, a nawet przerażeni. Lekarze zapewniali, że to samo ustąpi, jednak jakoś tak...bez przekonania. A jednak - dziś Koraliczek jest wyjątkowo kształtny i prześliczny!

Konkludując - polecam wszystkim młodym rodzicom przeczekać pierwsze miesiące z wprowadzeniem swoich pociech "na salony", a wtedy możecie liczyć na bardzo szczere ochy i achy nad ich urodą ;)

wtorek, 8 października 2013

Magiczne granice czasu

Czas leci jak szalony. Minęły kolejne dwa tygodnie, te, których najbardziej się bałam - nasz powrót do domu bez mojej Mamy i próba poradzenia sobie z rzeczywistością samodzielnie. Były momenty, że rzeczywiście się bałam tej przyszłości, ale jednak byłam przekonana, że dam radę - przecież nie ja jedna mam dwójkę małych dzieci jednocześnie. Uważam, że matki dwojaczków (nie wspominam o pozostałych wieloraczkach ;) ), są szczególnie doświadczane przez los, ale przecież jeśli ma się jedno maleńkie a drugie jednoroczne, czy dwuletnie, to sytuacja jest podobna! A może nawet trudniejsza, bo dzieci maja wtedy zupełnie inne potrzeby i nie można - tak jak w naszym przypadku - położyć ich razem na macie edukacyjnej, albo namówić do wspólnej drzemki i mieć chwilę spokoju, spacer na pewno jest bardziej wymagający niż wożenie dwóch niemowlaków śpiących w gondolkach... Ale wracając do mnie - miałam czasem wrażenie, że tylko ja wierzyłam, że mi się uda. Mój Tata powtarzał ciągle, że nie dam rady, tak często to mówił, że sama zaczynałam tak myśleć... nie miał na myśli nic złego, martwił się. Ale jednak radzimy sobie - będąc sama wznoszę się na wyżyny swoich organizacyjnych zdolności, jestem opanowana, każdy dzień mam zaplanowany a plan zazwyczaj wykonany :) Codziennie jest czas na zabawę, długi spacer, przytulanie, obowiązkową kąpiel. To z dziećmi, ale ponadto jeszcze znajduję czas na odciąganie mleczka dla Koralika (już przestałam walczyć z nim o cycka..), bieżące zakupy, pranie i przygotowanie obiadu. Jestem z siebie całkiem dumna, choć może się niektórym wydawać, że to wszystko pikuś - ja uważam, że wykonuję kawał dobrej roboty. Czasem plany mi się sypią, np. kiedy chłopcy wyjątkowo uatrakcyjnią mi noc i w efekcie śpię tylko 2 godziny. W takie dni jestem padnięta, fizycznie nie starcza mi siły, żeby unieść to wszystko. Nawet w dobre dni mam problem z tym, że organizm czasem się czasem buntuje - kręgosłup boli, kolana wysiadają, głowa pęka, piersi wymaltretowane. Zapytano mnie ostatnio, czy dosypiam sobie w ciągu dnia, ale niestety przy dwójce dzieci nie ma takiej opcji - rzadko są tak zsynchronizowani, żeby spać jednocześnie, jest dobrze jeśli drzemki pokrywają się choć w połowie - jest czas na gotowanie, ogarnięcie mieszkania. Zazwyczaj niestety jedno śpi, a drugie skacze ;)
Ale nawiązując do tytułu - znów mnie zaskoczyło to, że w moim przypadku, a także najwyraźniej w przypadku naszych dzieci, granice czasowe opisane w książkach sprawdzają się dość dokładnie. Kiedy byłam w ciąży te książkowe etapy były dość wyraźne: po pierwszym miesiącu zaczęły się mdłości, minęły dokładnie po 12 tygodniach, po bardzo trudnych 6 tygodniach połogu poczułam się nagle zdrowa i silna, było jeszcze kilka takich drobiazgów. Miałam nadzieję, że to się też sprawdzi w przypadku chłopców i po pierwszych 3 miesiącach przekroczą magiczną granicę, za którą będzie troszkę inaczej, może nawet łatwiej. Znajome mi osoby próbowały uświadamiać mnie i przygotowywać na rozczarowanie - przecież w przypadku dzieci nie ma mowy o takiej drastycznej zmianie, poza tym - jedne dolegliwości odchodzą, inne się pojawiają, ciągle coś... A tu jednak - minęły 3 miesiące a moje Smoki są zupełnie innymi dziećmi! Koralikowi prawie ustąpił refluks, przepuklina nagle zaczęła się cofać, sen w nocy się wyregulował. Tygrysek nie miał w sumie żadnych specjalnych dolegliwości niemowlakowych, więc po prostu chłopak rośnie i się rozwija zgodnie z planem :) Teraz już tylko obserwujemy, jak co dzień inaczej się śmieją, więcej gadają, coraz dłużej leżą na brzuszkach i wyżej podnoszą główki, coraz więcej kontaktu z nami potrzebują (uwielbiają wierszyki Brzechwy, które były też moimi ulubionymi w dzieciństwie).
W tym tygodniu mamy wizytę u neurologa, pediatry i kolejne szczepienia, dowiemy się, kiedy czeka nas następna granica - wprowadzanie nowego jedzenia.
Ciągle nie napisałam nic o karmieniu piersią... muszę to zrobić zanim zapomnę o całym temacie... mam wrażenie, że to już powoli zbliża się koniec...
Nadchodzi północ i pora karmienia Latorośli - dobranoc :)

środa, 25 września 2013

3 miesiące


Dziś mijają 3 miesiące od urodzenia Smoków. Urodzili się ważąc: Koralik 2,740, Tygrysek 2,990. Teraz ważą ok 6,5 i 7 kg ;) Niestety nie zrobiłam im zdjęcia, jak po raz pierwszy ich sadzałam w tych nosidełkach, ale różnica jest gigantyczna! Moje małe Stworzonka wydają się być już całkiem rozumne, są strasznie pocieszni, kiedy się śmieją z byle powodu i bardzo rozbrajający, kiedy zaczynają się cichutko żalić "bibibibibi..bibi..bibi...", zaraz przed niespodziewanie głośnym płaczem, który brzmi jakby wołali "Nieeeeeee!". Umieją już całkiem sporo - śledzą wzrokiem różne przedmioty, wydaje się, że rozpoznają niektóre osoby, odpowiadają uśmiechem na uśmiech. Potrafią trzymać w rączkach grzechotkę, a nawet czasem ją złapać (bo zazwyczaj trzeba tę zabawkę w rączkę włożyć). Koralik sam otwiera dziobek jak podaję mu kropelki, Tygrysek uśmiechem reaguje na widok fridy do odsysania kataru! Obaj uwielbiają przyglądać się żyrandolom i zaczynają interesować się telewizorem. Kochają leżeć na przewijaku z gołymi pupkami :)
Pamiętam, że na samym początku mówiłyśmy, że byłoby wspaniale, gdyby obaj byli tacy jak Koralik - spokojni, dużo spali, dobrze jedli. Teraz jest zupełnie odwrotnie - mimo, że Tygrysek nie śpi za dużo, to on teraz jest tym pogodnym i mniej problemowym dzieckiem... ale to się zmieni, wszystkie choroby koralikowe są przejściowe i z niecierpliwością czekamy, aż przejdą i zapomnimy o nich.

Z końcem tygodnia wracamy do domu, wracamy sami - bez mojej Mamy, która dotychczas była dla nich jak druga Mamusia. To oznacza zupełnie nową rzeczywistość dla chłopców, dla mnie i dla mojej Mamy. Trochę się tego boję i mam nadzieję, że sobie poradzimy bez dramatów. Myślę, że Jej będzie najtrudniej....


czwartek, 19 września 2013

Moi Synowie - ciąg dalszy

Koralik (Drugi) jest delikatniuki jak kryształek, ale pierwszy się uśmiechał, pierwszy nawiązywał kontakt wzrokowy, pierwszy wyciągał rączki do zabawek. Chętnie się bawi sam - "biegnie i gada" do zabawek, ogląda światełka i kształty. Nie lubi być noszony i trzymany na rękach zbyt długo i super potrafi sam sobą się zająć. Jeśli płacze to wiadomo, że coś na pewno jest nie OK, to nie są nigdy zwykłe fochy, niezadowolenie okazuje minką, kwękaniem, płacze tylko z bólu albo szczególnej niewygody. Od początku mamy problem z jedzeniem z piersi - mały jest spięty, ma bardzo silny odruch ssania (często potrzebuje smoczka), prawdopodobnie ma jakiś problem z napięciem mięśniowym (czekamy na wizytę u neurologa), ma refluks. Poza tym ma przepuklinę pępkową i nie jesteśmy pewni, czy wszystko jest w porządku z bioderkami... przypałętało mu się kilka wcześniaczych przypadłości niestety. Ogólnie mamy wrażenie, że jest jakieś 2 tygodnie za bratem, choć fizycznie załapuje się w regularnej siatce centylowej. Te jego dolegliwości nie pozwalają mu się skupić na rozwijaniu nowych umiejętności, męczy się szybciej, więcej śpi, ma mniej czasu na działanie i zabawę z nami. Staramy się przynajmniej dużo go przytulać, żeby nie był pokrzywdzony.

Tygrysek (Pierwszy) ostatnio mocno wyskoczył do przodu - kontakt wzrokowy zaczął nawiązywać troszkę później ale dużo bardziej intensywnie. Śmieje się na zawołanie i chętnie się bawi, ale potrzebuje towarzystwa - uwielbia, kiedy się do niego mówi, recytuje wierszyki czy śpiewa piosenki. Czasem mam wrażenie, że już ma mi dużo do powiedzenia, tylko jeszcze ciałko mu nie pozwala :) Wczoraj pierwszy raz wydał okrzyk zadowolenia, czuję, że lada moment zacznie się śmiać w głos. Jeśli jednak coś mu nie pasuje ogłasza to krzykiem, nawet wrzaskiem - jest takim przysłowiowym "małym terrorystą", wrzaskiem potrafi wymusić wszystko, czego akurat chce. A chce ciągle czegoś - jeść, pić, być noszonym na rękach, być noszonym ale w inny sposób, zwiedzać pokoje, patrzeć w inną stronę...

Chłopcy zaczęli się uśmiechać dokładnie miesiąc temu, od tego czasu sporo się zmieniło.
Obaj uwielbiają się kąpać i nie znoszą ubierania w piżamy po kąpieli, ale poza tymi podobieństwami są zupełnie różni pod każdym względem. Muszę bardziej uważniej obserwować i opisywać, żeby mi nie umknęli :)


piątek, 13 września 2013

Frustracje

...mamy niemowlaka, a nawet dwóch niemowlaków... ale pewnie przy jednym jest podobnie... no, chyba że dziecko ma się jakieś takie bardziej książkowe niż moje dzieci, albo jest się bardziej książkową matką?
Dzieci zaraz po urodzeniu są stosunkowo mało kłopotliwe - jedzą, śpią i wydalają, wszystko raczej regularnie więc nie ma problemu z rozpoznaniem o co chodzi. Potem powoli się to zmienia, rośnie ilość czasu aktywnego a wraz z nim chęci robienia czegoś... ale jak ma się dwa miesiące to jeszcze niewiele się umie i niewiele może. To rodzi frustracje - matki i dziecka. Dziecka, bo chce a nie może. Matki, bo nie wie, czego to biedne dziecko chce, jak mu pomóc... Poszukiwanie atrakcyjnych zajęć dla dwumiesięczniaków, z których każdy ma zupełnie inny temperament i inny pomysł na rozrywkę, jest wyczerpujące. A jeśli jeszcze trafi się jakaś niedyspozycja u jednego z nich i cały dzień raczy matkę płaczem, a drugi również płacze - z nudy i samotności - frustracja jest trudna do opisania.
Cały świat oczekuje, że dzieci nie będą płakać, a jak tylko dziecię płaknie to zaraz się je ucisza albo ma się pretensje do matki, że pozwala na płacz dziecka. A matka ma w związku z tym zupełnie zszargane sumienie, mimo, że fachowcy powtarzają - dzieci muszą płakać, trochę... ale ile to jest trochę?
Dziś znów mieliśmy kiepski dzień. Nie wiadomo czemu - czy to bąki po jakimś moim posiłku, czy nieciekawa reakcja na zmianę pogody, czy może inne dolegliwości, zwłaszcza, że Koralik ma sporo wcześniaczych atrakcji.
Po takim dniu jestem wyczerpana, zniechęcona, bezsilna.
Dodatkowo frustruje, że dzieci są jeszcze w tym wieku, że nie jestem dla nich wyjątkową osobą (jest jeszcze moja Mama, jako konkurencja dla mnie :) ), że trudno jest ich pocieszyć, utulić, czy rozbawić - ciągle jeszcze żyją w swoim świecie niemowlęcym, w którym odczuwają i odbierają ograniczoną część bodźców z zewnątrz. Są jak małe zwierzątka.
Czekam z wytęsknieniem na moment, kiedy zobaczę w ich oczach świadomość - że rozpoznają mnie, że mnie kochają, że jestem ważna. Jakie to strasznie samolubne, ale przecież tak ważne dla tej szczególnej funkcji - poczucie wyjątkowości, bycia niezastąpionym, odwzajemnionej bezgranicznej miłości.
Chyba jednak opowiadanie o emocjach negatywnych nie jest łatwe ani satysfakcjonujące, więc i ten post taki jakiś niewyraźny. Następnym razem może napiszę o karmieniu piersią, które nieoczekiwanie stało się moim nałogiem :)

poniedziałek, 9 września 2013

Uśmiechy

Dziś krótko, bo mam plan wcześniej się położyć (choć już 22.30...)
Kiedy dzieci zaczynają ćwiczyć swoje pyszczki i pojawiają się pierwsze "uśmiechy gazowe" chyba wszyscy rodzice chcą wierzyć, że to już są oznaki szczęścia lub chociaż przyjemności, że to w miarę świadomy wyraz twarzy i trudno ich przekonać, że nie jest to jeszcze właściwy uśmiech. Do czasu, kiedy dziecię uśmiechnie się na prawdę, bo wtedy nie ma żadnych wątpliwości o co chodzi :)
Moi chłopcy po raz pierwszy zaczęli się uśmiechać w połowie sierpnia. W tej chwili nie pamiętam, który zrobił to pierwszy, wiem, że było to podczas karmienia bo przy cycku śmieją się najchętniej. Jedno zdarzenie zapadło mi w pamięć - na pierwszej wizycie u pediatry zostałam zapytana, czy chłopaki nawiązują już kontakt wzrokowy i czy się uśmiechają, z dumą odparłam, że tak. Pani dr wzięła w ręce główkę Pierwszego, przywitała się z nim a on odwzajemnił jej się pięknym uśmiechem, takim cudnym, że nie mogłam powstrzymać łez wzruszenia, byłam bardzo dumna, że mój syn jest taki kulturalny :) Drugi nie obudził się podczas badania, co chyba dobrze świadczy o Pani Dr ;)
Teraz chłopaki uśmiechają się często i dość chętnie, najchętniej właśnie przy jedzeniu. Najczęściej robią to w momencie, kiedy ja na chwilę zapatrzę się gdzieś a jak wracam wzrokiem do takiej twarzyczki, po której oczekuję błogiego spokoju czy nawet przysypiania przy cycku, a widzę pyszczek roześmiany od ucha do ucha to sama śmieje się w głos i wtedy nic na świecie się nie liczy, wtedy wszystko jest jak należy a ja mam motyle w brzuchu :)
Teraz czekam z niecierpliwością na pierwszy głośny śmiech, na to dziecięce gdakanie. Na takim czekaniu czas miło płynie i nawet te cięższe chwile są lżej strawne... a dziś tych cięższych było troszkę bo Drugi bardzo marudny... mam nadzieję, że to nic poważnego.

niedziela, 8 września 2013

Moi Synowie

Moje Smoki okazały się bliźniętami dwujajowymi. Znam kilka par bliźniąt i zawsze jest jakimś problemem określenie, czy są dwu czy jednojajowi, np. moja przyjaciółka ma siostrę i twierdzi, że są dwujajowe i niepodobne, a jednak wszyscy uważają je za "klony", znam dwie dziewczyny bardzo różne z wyglądu, które twierdzą, że są jednojajowe... Z informacji, które zebrałam dotychczas wynika, że można to rozstrzygnąć jedynie poprzez badania genetyczne, które są kosztowne i nikt ich nie robi. Można oczywiście coś założyć przyjmując zasadę, że bliźnięta podobne do siebie są jednojajowe a te niepodobne - dwujajowe.
Moi chłopcy są zupełnie różni, pod każdym względem. Pierwszy jest większy, ma jasne włoski, podobny jest do mojej rodziny, ma stopy mojego kształtu, dużo krzyczy ale też dużo się śmieje, potrzebuje ciągle towarzystwa więc jest problem, bo wymusza noszenie na rękach, dużo je i lubi się przytulać. Drugi ma ciemne włosy, jest drobny i delikatny, wymaga specjalnej uwagi ale nie lubi zbytniego zainteresowania, nie lubi noszenia na rękach, świetnie bawi się w swoim towarzystwie, ale też dużo się śmieje i jest bardzo kontaktowy. Rodzina i znajomi mówią, że Pierwszy jest podobny do mnie, Drugi do męża.
Kocham ich obu niesamowicie, ale zastanawiam się, jak bardzo te ich różnice będą w przyszłości wpływały na moje uczucia. Drugi od początku był mniejszy, bardziej było widać, że jest wcześniakiem, wzbudzał więcej czułości i bardziej wzruszał - bałam się, że bardziej go kocham. Ale to minęło - teraz wydaje mi się, że kocham ich równo, ale czy później nie będą wzbudzali we mnie innych emocji ze względu na te różnice...?
Postanowiłam ich nie ubierać jednakowo, bo tak zalecają mądre książki - żeby rozwijać ich osobowości, podkreślać różnice, ale jako, że te różnice są tak duże, czasem z przyjemnością ubieram ich w takie same ciuchy bo to je podkreśla (te różnice) ;)
Niezależnie od tego, czy są podobni czy inni i czy ja będę ich traktowała równo czy nie - czeka ich całe życie pełne porównań, rywalizacji, czeka ich trudne życie i muszę przemyśleć, jak ich do tego przygotować, bo uchronić raczej się nie da....

czwartek, 5 września 2013

Emocje matkowe

Miałam napisać o uczuciach matczynych, ale dziś znów brak mi czasu... Tyle napiszę, że czasem te emocje się we mnie nie mieszczą, muszę bardzo uważać, żeby nie wypływały ze mnie wodotryskami łez z byle powodu.
Miłość do dzieci jest zupełnie obezwładniająca i składa się z tylu innych uczuć - troski, strachu o ich zdrowie, samopoczucie, przyszłość, rozczulenia każdym ich uśmiechem ale też każdym westchnięciem zadowolenia przy karmieniu, chrapnięciem przez sen... Jest to miłość nie podobna do żadnej innej - ani tej do rodziców, do rodzeństwa, ani tej do męża. Tyle niesamowitej radości, takiej rozpychającej od wewnątrz, a czasem smutku, przygniatającego i strachu paraliżującego.
Czasem będąc z dziećmi mam tak zupełnie dosyć, jestem zmęczona, zniechęcona, znudzona tym ciągłym uspokajaniem, lulaniem, karmieniem. Jak tylko mam możliwość od nich chwilę odpocząć zaraz zaczynam strasznie tęsknić i mam łzy na czubku nosa na każdą myśl o nich. Przy jednym karmieniu czuję euforyczne uniesienia, żeby przy kolejnym prawie płakać w depresyjnych klimatach. Temat karmienia piersią to w ogóle osobna kwestia, którą bedę chciała krótko opisać.
No i oczywiście przeogromna duma z każdej nowej umiejętności moich dzieci. Pierwsze uśmiechy mam ciągle przed oczyma, za każdym razem, kiedy wyciągają łapki bliżej zabawek, pękam z zadowolenia i najchętniej opowiadałabym o tym wydarzeniu każdemu napotkanemu człowiekowi, każde kolejne "agu" jest jak poemat! :)

Nie napisałam nic wartościowego ani odkrywczego... każda matka wie, co czuję. Jedno jest dla mnie zadziwiające zupełnie - co dzień mam wrażenie, że kocham moje dzieci bardziej niż dnia poprzedniego i co dzień nie mogę uwierzyć, że można je kochać jeszcze bardziej.

wtorek, 3 września 2013

A czas gna nieubłaganie...

Minęły już dwa miesiące życia moich dzieci. Dla mnie to dwa miesiące zupełnego szaleństwa, niesamowitych zmian, mnóstwa nowych emocji, zupełnie nowych wartości. Dwa miesiące bez snu, bez wytchnienia, prawie bez kontaktu z "normalnym" światem. Dwa miesiące zakręcone wokół dwóch Smoków, dwóch najpiękniejszych i najsłodszych chłopców na świecie :) Każdy z nich jest zupełnie inny fizycznie i charakternie, a ja mam zupełnego fisia na ich punkcie i nigdy nie podejrzewałam, że można kochać tak bardzo. Ciągle jeszcze nie do końca do mnie dociera, że to już - jestem matką, mam synów, mój świat już na zawsze będzie zakręcony wokół nich. Bardzo chciałam zapisywać wrażenia najczęściej jak się da, ale jak widać nie udało mi się :) Żeby jednak stracić jak najmniej tych chwil, emocji, refleksji, muszę pisać od teraz już prawie co wieczór i w wolniejszych chwilach wracać do pominiętych wątków.

Małe podsumowanie dzisiejszego dnia - zważyłyśmy chłopaków - 6 i 5,5 kg, zupełnie nie wyglądają na wcześniaków :) Uśmiechają się pełnymi paszczami, zaczęli gadać, jedzą coraz więcej i coraz bardziej łakomie rozglądają się wokół - świat zaczyna ich bardzo interesować.
Jest wieczór, 22:05, chłopcy śpią od dwóch godzin, powinni za godzinkę znów się przyssać więc czas się ogarnąć i przygotować do tego.

Mam tak dużo do napisania, że muszę sobie poukładać to chyba w jakiś harmonogram!
Na jutro zaplanuję temat emocji - najszybciej płowieją, zmieniają w kolejne, trudno je sobie przypomnieć po krótkim nawet czasie... a więc jutro o miłości do moich dzieci, o radości i nowych wartościach, planach, nadziejach, ale też o strachu, zmęczeniu, smutkach wszelakich...

a teraz na chwilkę spać, zanim małe ssaki przypomną sobie o cyckach :)

poniedziałek, 19 sierpnia 2013

Początek nowego życia :)

Oto wpis, który poczyniłam po powrocie ze szpitala, jednak nie udało mi się go dokończyć i opublikować. Nie zmieniam nic, publikuję jak jest. Minęły już 2 miesiące odkąd chłopcy się urodzili i te dwa miesiące opiszę w najbliższych dniach, mam nadzieję, że nic ważnego mi nie umknie... ;)


Zabrzmiało to dość pompatycznie, ale tak jest - to początek nowego życia nie tylko dla moich dzieci, ale i dla mnie, życia, w którym coraz mniej będzie zależało ode mnie, coraz więcej od nich.
Ale wracając do ostatnich wieści... do szpitala przyjęto nas z marszu, bez marudzenia, zaraz po wizycie u Pani Dr. Lekarz dyżurujący na IP stwierdził, że koniecznie muszę już być pod okiem fachowców. W pierwszej chwili straszono mnie brakiem miejsc i koniecznością leżenia na oddziale porodowym, co jest bardzo mało przyjemne (o czym i tak musiałam się przekonać), ale ostatecznie dość szybko zostałam ulokowana na oddziale patologii ciąży, który to oddział jest bardzo miłym miejscem - jak na warunki szpitalne - z ładnym widokiem, dobrym jedzeniem i najmilszym personelem jaki spotkałam kiedykolwiek. Dostałam miejsce w ładnej sali z łazienką, świetną miejscówkę przy oknie i wizję spędzenia tam ok 2 tygodni. Po kilku dniach dostałam wysypki, cholernie swędzącej, prawdopodobnie w ramach uczulenia na pościel szpitalną. Uczulenie, mimo przywiezienia własnej pościeli, leków, specjalnych kąpieli, nie chciało mnie opuścić prawie do końca pobytu w szpitalu, przez co byłam nieustannie atrakcją dla wszystkich lekarzy i położnych. Zaczęło mi też dramatycznie rosnąć ciśnienie, dostawałam coraz więcej leków, spuchłam jak balonik i w ogóle czułam się już zupełnie fatalnie. Po tygodniu pobytu w szpitalu dotarłam do niechlubnej granicy 100 kg wagi... Wyznaczono nam termin wywołania porodu na 1 lipca, kiedy będziemy mieli ukończony 37 tydzień ciąży, a tydzień wcześniej zaplanowano test oksytocynowy. Do testu jednak nie doszło bo podczas poprzedzającego go odczytu KTG odnotowano spadek tętna u jednego z chłopaków i błyskawicznie przeniesiono nas na blok porodowy, tam podpięto brzuch na stałe do KTG (coś potwornego, zwłaszcza, że dostałam też uczulenia na żel, który się stosuje do tego badania...), położono na wyjątkowo niewygodnym łóżku i postanowiono, że następnego dnia rodzimy. Byłam głodzona już drugą dobę, położne obrażały się przy każdej mojej prośbie o wyjście do toalety i miałam wizję wyciskania przez kilka/kilkanaście godzin Smoków, które wcześniej na USG zostały obliczone na 2,5 kg na głowę. W nocy nasłuchałam się wycia i ryków kobiet rodzących, a te atrakcje nie poprawiały mi samopoczucia... ale chciałam, żeby już było po wszystkim, żeby już tamten etap się skończył, niezależnie jak miałoby to się odbyć. Rano na obchodzie Szef zapowiedział, że mam tego dnia urodzić, niezależnie od tego, jak miałoby się to właśnie odbyć - a dla mnie oznaczało to dużą szansę na cesarkę. Przez kilka godzin wlewano we mnie oksytocynę zupełnie bez rezultatu, więc wieczorem położono mnie na stole operacyjnym. Operacja była dość traumatycznym przeżyciem, nie zniosłam jej najlepiej, miałam mały atak paniki i strasznie mi się dłużyło, zwłaszcza, że gdzieś tam za moją głową byli już chłopcy, słyszałam ich płacz, słyszałam komplementy lekarzy pod ich adresem i chociaż na chwilkę mi ich pokazano, to przecież nie mogłam się nimi zająć, przytulić... a potem ich zabrali gdzieś a ja poszłam spać.

poniedziałek, 17 czerwca 2013

Pierwsza próba

Zaraz jadę na wizytę do Pani Dr, po tej wizycie będziemy chyba próbować coś zadziałać w kwestii szpitalnej. Jestem spakowana i w domu chyba wszystko dograne, dyspozycje Mężowi wydane, chyba jestem gotowa. Po dzisiejszej nocy mam też wrażenie, że dochodzę powoli do granic wytrzymałości fizycznej - bolą mnie wszystkie stawy, kręgosłup, skóra napięta maksymalnie swędzie wszędzie i zaczynają pojawiać się rozstępy w dziwnych miejscach, brzuch boli ze wszystkich stron, leżenie na którymkolwiek boku jest katorgą, spać nie mogę prawie w ogóle i dochodzi jeszcze złe samopoczucie z powodu ciśnienia. Śniło mi się, że byłam już po porodzie, dzieciaki w postaci bardzo dorodnych i całkiem sporych Bąbli leżały w łóżeczku a ja byłam lekka, miałam płaski brzuch i nic mnie nie bolało, mogłam położyć się w każdej pozycji jaką bym sobie wymyśliła... nie jest tajemnicą, że człowiek, który nie ma zaspokojonych podstawowych potrzeb nie może myśleć o niczym innym, a te wszystkie niewygody na pewno należą do kręgu potrzeb podstawowych.
Wiem, że leżenie w szpitalu nie pomoże na to wszystko, a nawet może być jeszcze gorzej bo łóżko nie moje, nie moja wanna, nie mój sedes - znów wszystko co podstawowe ;) Ale może jakoś przyspieszą całą akcję? Mam wrażenie, że chłopaki są już gigantycznych rozmiarów i może powoli trzeba ich już wyjmować...?
Jeśli ktokolwiek to przeczyta, niech potrzyma za mnie kciuka przez chwilę - każdy kciuk się przyda :)
Reszta na razie nie ważna - wszystko załatwię jak już wrócę do domu, teraz skupienie na brzuchu i jego zawartości. Oby szybko i bezpiecznie...

wtorek, 11 czerwca 2013

Coraz bliżej mety

Zeszły tydzień nie był łatwy i nic się w tym temacie nie zmieniło niestety na lepsze. Po koniec tygodnia zaczęło mi ciśnienie rosnąć, po smsowej konsultacji z Panią Dr zwiększyłam dawkę lekarstw i w poniedziałek awaryjnie stawiłam się u niej na wizycie. Dostałam jeszcze jeden lek i skierowanie do szpitala. Przyznam, że mnie to zupełnie zbiło z tropu, zwłaszcza, że na pytanie "kiedy mam się do tego szpitala stawić" usłyszałam "najlepiej jutro"! O nie... stanowczo nie jestem gotowa, żeby kłaść się w szpitalu! Ostatecznie namówiłam Panią Dr, żeby jeszcze przez tydzień pobujać się z tym ciśnieniem, bo nie jest tak źle, lekarstwa jakoś działają (chyba, że się pogorszy, to wtedy od razu szpital). Zgodziła się, żebym jeszcze przez te kilka dni poleżała na własnej kanapie i pospała we własnym łóżku ale już w przyszły poniedziałek mam próbować dostać się do szpitala. To dość zabawne - napisałam "próbować dostać się" bo pomimo skierowania to nie ona decyduje, czy zostanę ostatecznie przyjęta! :) System działa tak, że dostaję skierowanie (które nie jest bardzo konkretne bo nic konkretnie się nie dzieje) i z tym enigmatycznym dokumentem mam się stawić na izbę przyjęć, gdzie mnie przebadają i powiedzą, że nie ma podstaw do hospitalizacji albo, że nie ma miejsc i znajdą mi miejsce w innym szpitalu. Ja mam się nie zgodzić na taką opcję i powiedzieć (zagrozić?), że przyjadę następnego dnia :D Podobno po takich trzech akcjach obsługa powinna skapitulować, zrozumieć, że nie poddam się i przyjąć mnie. Przyznam, że nie do końca rozumiem to wszystko. Oczywiście zaczynam się zastanawiać znów, czy to wszystko ma sens? Czy może powinnam odpuścić, pójść do innego szpitala, gdzie nie będzie takich dziwacznych szarad? A jednak jakoś już się zdążyłam przywiązać do tego miejsca i czuję lekki strach na myśl o zmianie szpitala...
Rozmawiałam dziś z moją ulubioną pielęgniarką, która dość mało delikatnie przekonywała mnie, że poród naturalny w przypadku bliźniąt to nie najlepszy pomysł i powinnam przemyśleć, czy nie pójść gdzieś, gdzie jednak mnie potną. Używała takich okropnych słów jak zamartwica, niedotlenienie i tym podobne...
Nawet nie przyznam się Mężowi do tego, jak łatwo mi teraz namieszać w głowie i ile mam wątpliwości.... jeszcze niedawno byłam taka pewna swego i spokojna...
Ostatnie dni są troszkę jak wegetacja - nie jestem w stanie nic robić bo jest mi bardzo ciężko, spuchnięte nogi przeszkadzają w chodzeniu, mam wrażenie, że już prawie mam jedną z głów między nogami, jak troszkę dłużej postoję czy chodzę zaczynają mocno boleć mnie brzuch i plecy. Siedzieć też nie jest wygodnie, wielki brzuch przeszkadza. Bolą mnie wszystkie stawy - to akurat może dobrze, bo chyba świadczy o intensywnych przygotowaniach mojego organizmu. Najłatwiej jest leżeć, choć to już też nie przynosi takiej ulgi jak jeszcze dwa tygodnie temu. Ciągle jestem głodna ale jednocześnie nie mam apetytu na nic... Nie mogę czytać bo nie potrafię się skupić na niczym nie związanym z ciążą, porodem czy dziećmi ale tego tematu też już mam po dziurki w nosie. I zdaję sobie sprawę z tego, że te wszystkie narzekania są idiotyczne więc nie mówię tego głośno nikomu, uśmiecham się i staram nie stękać, mogło być dużo gorzej.
Trafiłam ostatnio znów na kilka dramatycznych historii w sieci i boję się czytać fora czy blogi, zamartwiam się, czy na pewno z chłopakami wszystko jest i będzie OK...
Czuję się mocno stremowana tym, że lada dzień moje życie zmieni się diametralnie i tej zmiany już nigdy nie będę mogła odwołać. Tak, wiem - miałam 8 miesięcy albo i więcej na to, żeby się przygotować, a jednak na takie zmiany chyba nie można być do końca przygotowanym ;)
Pomijając już te narzekania - muszę się ostatecznie ogarnąć, dokończyć wszystkie sprawy, które tego wymagają (jednak nie uda mi się z tą szkołą, został mi jeden egzamin...), zrealizować zaplanowane spotkania towarzyskie albo odwołać te "niekonieczne", dokończyć przygotowanie stanowiska dla dzieci. No i przepakować się - torbę do leżenia w szpitalu muszę spakować inaczej niż tę, którą przygotowałam do porodu, a leżeć mogę nawet 2 tygodnie przecież, bo czuję jakoś, że chłopaki nie będą chcieli wcale wcześniej wyjść ;) No i mimo wszystko staram się cieszyć tym, że jestem w domu - zdaję sobie sprawę z tego, że pobyt w szpitalu nie będzie przyjemny nawet jeśli jest to super szpital a warunki będą najlepsze na świecie - jednak to jest zamknięcie, ograniczenie wolności, uzależnienie od innych a co najgorsze słyszałam, że kolację podają o 16.30!!! i co ja potem biedna z sobą pocznę po tej kolacji? Teraz jadam ostatni posiłek o 22, a pierwszy już o 6 rano (nawet jeśli jest bananem) a w ciągu dnia coś tam co 2 godziny... niewolnica spożywcza ;D
Kończę te bardzo chaotyczne wypociny i postaram się zrobić coś pożytecznego.

wtorek, 4 czerwca 2013

Turlam się...

...po równi pochyłej. Każdy dzień jest trudniejszy. Oczywiście wyjazd na Mazury był fantastyczny, pełen wszelkich atrakcji a w związku a tym ubogi w odpoczynek. Droga powrotna (jak można się było domyślać) lekko korkowata, trwała ponad 4 godziny. Nie było zaskoczeniem, że poniedziałek caluteńki przespałam, wstałam na chwilę wieczorem i nadal wykończona, z ulgą położyłam się znów spać. Jednak dziś nie było dużo lepiej - najchętniej nie wychodziłabym z łóżka. Brzuch w obwodzie ma już 122 cm i stanowczo jest mi trudno poruszać się, obawiam się, że to już się nie zmieni. Trochę mi przykro, że tak osłabłam, że nie jestem w stanie wić gniazdka - sprzątać , prać, meblować, a tylko zawijam się w kocyk i śpię...
W związku z tym wszystkim spakowałam dziś torby. Pewnie będę jeszcze je przepakowywać, uzupełniać itd, ale postanowiłam być gotowa. Kolejną wizytę u Pani Dr mam dopiero za 2 tygodnie i chyba już wtedy dostaniemy skierowanie do szpitala, o ile dotrwamy do tego czasu w jednym kawałku.
Zaczynam też czuć coraz większą tremę :) Nadal nie boje się jeszcze porodu, ale spotkanie z małymi Smokami powoli budzi we mnie przerażenie. Będę miała, całe szczęście, sporo pomocy, ale i tak się boję. Ciągle myślę o tym, jak to będzie - czy uda mi się wprowadzić w życie rady i patenty z czytanych poradników, jak sprawdzi się mój instynkt, jak poradzę sobie z "ustawieniem" dwójki dzieci tak, żeby życie wyglądało jakoś normalnie. Obserwuję od dłuższego czasu znajome mi młode mamy i widzę mnóstwo rzeczy, których nie chciałabym powielać, ale czy uda mi się? Czasem znajduję w sobie (może bezpodstawne) uczucie, że przeczytane książki, moje studia, grzebanie w internecie, że to wszystko daje mi jakąś wiedzę, która pomoże mi poradzić sobie ze Smokami. Oczywiście zawsze rzeczywistość weryfikuje nasze poglądy a powiedzenie "chcesz rozbawić Boga - opowiedz mu o swoich planach" jest mi cytowane coraz częściej.

Jestem aktualnie na ostatnich stronach książki Tracy Hogg "Język niemowląt". Podobno budzi jakieś kontrowersje, ja jednak słyszałam tylko wspaniałe recenzje, wielu moich znajomych uważa, że uratowała im życie. Jestem bardzo ciekawa jak sprawdzą się te teorie w naszym przypadku. Dziś usłyszałam od pewnej znajomej, że jej 2 miesięczne dziecko ciągle ulewa, bo się przejada, a potem znów za chwilę jest głodne i znów je, znów ulewa i tak w kółko a karmienie odbywa się co 40 minut... Boję się trochę, że ona zrobi mu nieświadomie jakąś krzywdę nadal tak postępując... ale moje Bąble są jeszcze w brzuchu i nie mam prawa doradzać ani w ogóle mieć żadnych opinii, zwłaszcza w stosunku do matki z doświadczeniem... generalnie spotkałam więcej takich historii i za każdym razem myślę, że chyba jednak czytanie może czasem pomóc, chyba obawiałabym się zdawać tylko na instynkt. Argumenty typu "kiedyś kobiety nie czytały poradników i jakoś wychowywały dzieci" nie przemawiają do mnie. Kiedyś kobiety miały więcej wsparcia ze strony starszych i doświadczonych - matek, ciotek, sióstr, same zdobywały doświadczenie wychowując młodsze rodzeństwo. W dzisiejszych czasach, gdy rodzimy coraz później (więc różnica wieku między nami a naszymi matkami jest większa), żyjemy w coraz większych odległościach od siebie, każdy z nas po przeczytaniu kilku książek uważa się za eksperta (sic! ;) ) - skąd wziąć wartościową wiedzę, praktyczne rady, jak nie zrobić dziecku krzywdy?
Pełna tych wszystkich obaw i lęków idę kończyć wspomniany poradnik i będę mieć nadzieję, że łatwy plan będzie możliwy do wprowadzenia w naszym domu ;)

poniedziałek, 27 maja 2013

10 kg

Byliśmy dziś na kolejnej wizycie u Pani Dr, a przed nią na USG. No cóż... całe szczęście nie zaskoczono mnie niczym - dzieci mam bardzo dorodne, szacowana waga to 2 kg na głowę. A każda głowa ma włosy! :) Stanowczo wizyty z USG to najlepsza zabawa ;) Chłopaki są podobno okazami zdrowia, wszystkie parametry mają w normie (poza wagą, bo ta jak na bliźnięta w 33 tc jest dość duża). Fantastycznie jest móc obejrzeć jak tam gmerają wszystkimi łapkami, ruszają dzióbkami, kręcą się. Pani od USG powiedziała, że ćwiczą już oddychanie co oznacza, że bardzo dobrze dojrzewają i generalnie chyba troszkę się nudzą, bo te ćwiczenia zazwyczaj dzieci uprawiają nieco później. To wszystko też oznacza, że w sumie chłopaki są gotowi na wyjście, gdyby przyszło im to do główek... ale ja jestem nadal tak zatkana, że chyba nie za szybko to się stanie ;) Wiem też już czemu czuję się jak się czuję - jeden z nich już się ułożył do wyjścia, jest na tyle nisko, że rozpycha miednicę. No i tytułowe kilogramy... policzyłam, ile waży sam mój brzuch ciążowy: 4 kg dzieci + 2 kg wody + 2 kg łożyska + 2 kg macica = 10 kg przyczepione do mojego kręgosłupa, który już mocno trzeszczy. Jedyna pozycja, w której jest mi stosunkowo wygodnie to pozycja horyzontalna.
Już niedługo, jeszcze miesiąc i będziemy pewnie kończyć tę część przygody a w czasie tego miesiąca zostały mi jeszcze 2 egzaminy do zaliczenia i dopięcie pozostałych guziczków. Dziś kolejny guziczek - uprałam ciuchy dzieciowe, od jutra zaczynam prasowanie (bleeeeee). Pani Dr mimo wszystko zażartowała też, że teraz powinnam już chyba jeździć wszędzie z walizką porodową, więc nie ma wyjścia - czas się spakować i na wszelki wypadek zabrać ją na Mazury :D

Oby wytrzymać do końca czerwca!



Suwaczek z babyboom.pl

wtorek, 21 maja 2013

Kolejne guziczki

Podobno kobieta w ciąży naszprycowana jest hormonami, które pomagają jej przejść przez te 9 miesięcy spokojnie i w miarę bezstresowo przygotować się do porodu. Mój Mąż co jakiś czas delikatnie pyta mnie, czy nie czuję się zestresowana, czy nie boje się, jak w ogóle myślę o porodzie właśnie. Sam nie przyznaje się do tego, że mocno to wszystko przeżywa, ale ostatnio został zdemaskowany przez znajomego z pracy - okazało się, że jego koledzy wiedzą na temat jego emocji więcej niż ja :) Biedak... a ja właśnie ciągle zupełnie się nie stresuję, niczego się nie boję, nawet nie przygotowałam się jeszcze zbyt dokładnie. Wyobrażam sobie poród i chyba nawet staram się, żeby te wyobrażenia były w miarę realistyczne (np. pomyślałam, że muszę mieć dużo chusteczek higienicznych bo jak mnie bardzo boli to jednak płaczę...i zasmarkuję się strasznie ;) ). Zawsze oczywiście znajdą się wokół osoby, które taki bezstresowy nastrój zaburzą. Wczoraj rozmawiałam z kuzynką, która niedawno urodziła i opowiadała mi, że ona 2 miesiące przed porodem już była spakowana i kilka razy się jeszcze przepakowywała. A ja mam zamiar jeszcze za tydzień jechać na Mazury na weekend, co ją zupełnie zaskoczyło i uznała, że jestem bardzo odważna (a właściwie pewnie miała na myśli - nieodpowiedzialna).
A jednak dało mi to trochę do myślenia i postanowiłam zacząć się pakować powoli. Na początek pranie, za które zabrałam się właśnie dziś i okazało się, że trochę tego jest :) Ciuchów dla dzieci nazbierało się jakoś strasznie dużo, nawet nie zauważyłam kiedy i skąd, ponadto ręczniki, pieluchy, prześcieradła, kocyki, pokrowce na wózki, foteliki, bujaczki... A potem jeszcze to wszystko trzeba uprasować! Sprawdziłam kilka list w internecie i chyba mam wszystko w domu, co najważniejsze, już niczego nie muszę chyba dokupować. Z zakupów wyprawkowych zostało nam jeszcze jedno łóżeczko, ale jako, że kupujemy je przez internet a na początku bliźnięta podobno dobrze kłaść w jednym łóżeczku - nie ma pośpiechu. Mimo, że czuję się dość przygotowana to zdaję sobie sprawę, że po powrocie ze szpitala będziemy jeszcze biegać po sklepach i gorączkowo kupować różne rzeczy, o których zapomnieliśmy, nie pomyśleliśmy itd.
W weekend zrobiliśmy wstępne przemeblowanie w sypialni. Trudno pomieścić się nam z tym wszystkim, mimo, że mieszkanie nie jest takie maleńkie... zazdroszczę wszystkim, którzy mają osobny pokój dla dzieci... trzeba o tym pomyśleć. Na razie pomyśleliśmy o nowym samochodzie, na tyle dużym, żeby pomieścił nas, dwójkę dzieci, wielki wózek i całą stertę gadżetów koniecznych do obsługi Bąbli. Fajny ten samochód :)

Cieszę się, że mimo 32 tygodnia ciągle czuję się nieźle. Może nie aż tak dobrze jak w czasie majówki (Mazury uzdrawiają mnie i dają mi niesamowite pokłady energii), ale generalnie jest dobrze. W poniedziałek mamy kolejną wizytę i USG, zobaczymy jak czują się chłopaki, którym ewidentnie jest coraz ciaśniej (a mi coraz ciężej), czy moja szyjka nadal jest tak długa, że mogę biegać i skakać, dowiemy się może czegoś więcej o planach Pani Dr wobec mnie.
Jak czytam to, co napisałam to jednak w brzuchu odzywa się mały motylek podniecenia - finisz zbliża się wielkimi krokami! :) idę dopinać kolejne guziczki.



Suwaczek z babyboom.pl

wtorek, 14 maja 2013

Zaczynamy dopinanie

W ciągu ostatnich kilku tygodni zupełnie naturalnie zaczęło się dopinanie guziczków.
Pierwszym guziczkiem niech będzie kwestia porodowych rozterek. W zeszłym tygodniu byliśmy na wizycie w szpitalu u naszej Pani Dr. Jako, że to już 30 tydzień poprosiłam o wyjaśnienie nam jak "to wszystko" będzie wyglądało. Dowiedzieliśmy się, że rzeczywiście w tym szpitalu, przy takiej ciąży jak moja, lekarze starają się próbować poprowadzić poród naturalnie, jednak podobno zaledwie 10% porodów bliźniaczych ostatecznie kończy się tam w ten sposób, w międzyczasie często pojawiają się różne wskazania do cięcia. Pani Dr niczego nie ukrywała, potwierdziła więc, że zdarza się jedno dziecko urodzić naturalnie a drugie przez cięcie ale też wyjaśniła, że mają bardzo rozbudowane procedury, min po wyjściu jednego dziecka akcja porodowa jest bardzo szczegółowo monitorowana i max po godzinie (oczywiście przy założeniu, że wszystko generalnie jet OK) tak czy inaczej stosowany jest zabieg. Potwierdziła też niestety, że przy porodzie naturalnym w pierwszej fazie będę sama z mężem i dochodzącą co jakiś czas położną (to mnie trochę przeraża) a w drugiej fazie za to przeciwnie - będzie całe stado lekarzy i studentów. No i, że w pierwszej fazie na pewno przypną mnie do KTG i każą leżeć nieruchomo, co wydaje się być najgorsze, może potrwać wiele godzin, a ja na ostatnim badaniu nie byłam w stanie wytrzymać 20 minut w tej pozycji... ale zapytałam co mogę zrobić w takiej sytuacji a Pani Dr odpowiedziała, że to ja faktycznie decyduję o tym, jak będzie wyglądał poród - jeśli zechcę wstać, pójść pod prysznic, do toalety czy pospacerować to mogę to zrobić. Oczywiście położna będzie na mnie krzyczeć, obrażać się, straszyć i kazać podpisać dokumenty, w których biorę odpowiedzialność za wszystko co robię, ale poradziła mi być dzielną, podpisywać i nie dać się zastraszyć - zobaczymy, czy to takie hop-siup :) Ale to wszystko w przypadku, jeśli dojdzie do porodu naturalnego. Co istotne potwierdziła, że jak się nic nie dzieje (w sensie nie zanosi się na rozwiązanie) to w 36 tygodniu kładzie do szpitala, bo uważa, że w 37 tygodniu bliźnięta powinny być już na świecie. To wyznaczyło nam swego rodzaju granicę, bardziej realny termin w którym powinniśmy się ogarnąć.
Mimo tego, że przeraża mnie trochę to wszystko (choć nawet nie wyobrażam sobie jak byłabym przerażona, gdyby nie hormony ciążowe :D ), nie zdecydowaliśmy się na wykupienie prywatnej opieki położnej. Słyszałam wiele argumentów za tym, jednak przyznam, że dotychczas żaden nie przemówił do mnie jakoś wyjątkowo mocno... Zresztą - pewnie będzie można komuś zapłacić w ostatniej chwili, jeśli zajdzie taka potrzeba. Martwi mnie jeszcze troszkę, że wizyty kończą się tam o 20 i na noc będę zostawała sama z dwójką dzieci... muszę chyba podpytać jakieś forumowiczki jak to wygląda.
Tak czy inaczej oboje poczuliśmy się uspokojeni, Mężowiu mojemu przeszła chęć na oglądanie oddziałów (stwierdził, że obejrzy je jak już będę tam leżała ;) ), postanowiliśmy podzielać podejście naszych Doktórek, które twierdzą, że jak ma być dobrze to tak właśnie będzie, a jak ma być kiepsko, to one pomogą nam przez to przejść :)
Jesteśmy w połowie 31 tygodnia już!! :) Dzieciaki są wielkie - na pomiarach 1,5 tygodnia temu wyszło, że jeden waży ok 1500 a drugi 1700 (i to są lekko zaniżone, ostrożne pomiary). Brzuch mam gigantyczny i jak na ironię dopiero teraz czuję się cudownie, mam mnóstwo energii i chęci na wszystko, a więc akcja "wicie gniazda" w pełni ;) ale o tym innym razem. Czas na spacer.

wtorek, 23 kwietnia 2013

Co wybrać?

Zaczęliśmy 28 tydzień, czas leci już teraz strasznie szybko. Na USG w zeszłym tygodniu dowiedzieliśmy się, że chłopcy są wyrośnięci nawet troszkę ponad swój szacowany wiek - ciągle jeszcze mają trochę miejsca więc rosną tak jak dzieci z ciąż pojedynczych. W sumie ważą już ok 2,5 kg - w "normalnej" ciąży dziecko waży tyle w okolicy końca ósmego miesiąca, a więc w "normalnej" sytuacji kobieta ma 2 miesiące więcej czasu na dorośnięcie do takiego ciężaru w brzuchu i czeka ją już tylko miesiąc życia z tym "słodkim ciężarem". Mnie czekają jeszcze przynajmniej 2 miesiące i jeśli chłopcy będą się tak cudownie chować jak dotychczas to niedługo będę nosiła w sumie 4, 5 albo i 6 kg samych dzieci! Przyznam, że to trudne, zwłaszcza nocami - bolą biodra, nie można zbyt długo leżeć w jednej pozycji a jej zmiana jest bardzo bolesna, ja więc wstaję mniej więcej co godzinę, robię spacer do toalety i kładę się na drugim boku, bo ten sposób jak na razie najlepiej się sprawdza. I tak przez całą noc, co noc.

Poza narzekaniem na stan fizyczny (nie jest aż tak źle ;), ciągle zajmuje mnie ta wątpliwość odnośnie sposobu rozwiązania i wyboru szpitala. Mieszkam w Warszawie a tu jednym z najlepszych szpitali jest ten na Karowej - przynajmniej taka opinia do mnie dotarła wcześniej. Tam właśnie prowadzą moją ciążę. Ale im bliżej porodu tym więcej słyszę dziwnych, nie koniecznie dobrych opinii, spotykam lekarzy, którzy z politowaniem patrzą na mnie mówiąc " na Karowej to każą Pani rodzić naturalnie, tam jest duże ciśnienie na to, na pewno nie pozwolą na cesarkę". Tylko, że ja wcale nie mam ciśnienia na cesarkę. Wybrałam ten szpital, bo ma najlepszy w Polsce oddział neonatologiczny i najlepszych specjalistów od wszelkich patologii. A ciąża bliźniacza to przecież patologia. Ci lekarze, którzy tak mnie straszą, oczywiście zapraszają do swoich szpitali, gdzie na pewno - tak gorąco zapewniają - potną mnie i będzie spokój.

Zrobiłam na razie listę za i przeciw obu sposobom rozwiązania:

Cesarka:
-- jestem sama, mąż nie może być ze mną
+ można się przygotować na konkretny termin
+ szybka i bez bólu w trakcie
-- dłużej dochodzi się do formy
-- mogą być problemy z laktacją
-- nie dostanę dzieci od razu po porodzie
-- jak już dostanę dzieci będą trudności z opieką (rana, środku przeciwbólowe)
+ dzieci nie są zmęczone przeciskaniem się, nie grożą im przeróżne powikłania okołoporodowe - niedotlenienia, zwichnięcia itp.

Poród SN:
+ nie jestem sama - mąż jest przy porodzie i od razu z dziećmi
-- trwa długo i boli
-- nie wiadomo kiedy się wydarzy
+ szybki powrót do działania
+ dzieci od razu ze mną, od razu karmione
-- dzieciom grożą powikłania okołoporodowe
-- drugi z rodzących się bliźniaków jest narażony na więcej komplikacji
-- nawet jeśli jedno z dzieci urodzi się SN to jest duże prawdopodobieństwo, że i tak ostatecznie zostanę pocięta

No i wychodzi mi tu remis, więc ta lista nie pomogła mi zupełnie. Jak widać nie uwzględniam w niej takich rzeczy jak "satysfakcja z wypchnięcia dzieci własnymi siłami" bo najważniejsze są dla mnie praktyczne aspekty całej akcji i konsekwencje zdrowotne, a nie satysfakcja... tę będę miała i tak, jeśli wszyscy szybko wrócimy do domu w pełnym zdrowiu :)

Postanowiłam zrobić coś, co będzie dla mnie najwygodniejsze - zostawię tę decyzję Tacie Bąbli ;D
A tymczasem idę poleżeć - po 3 bardzo intensywnych dniach muszę zregenerować siły, więc dziś kanapa, książka i zdrowe przekąski :)

poniedziałek, 15 kwietnia 2013

Coraz trudniej

Poczyniłam w zeszłym tygodniu kilka wpisów, ale żadnego nie zdecydowałam się opublikować bo były zbyt żałosne. Generalnie przezywałam kryzys, fizyczny głównie. Czułam się na tyle kiepsko, że - mimo poniedziałkowej wizyty u mojej Pani Dr w szpitalu, w czwartek pobiegłam jeszcze do mojej przychodni, żeby się upewnić, że te dolegliwości to tylko efekt rośnięcia. Tak, to efekt rośnięcia i biegania po mieście z wielkim brzuchem.
Zaczęliśmy właśnie 27 tydzień - coraz bliżej końca... Brzuch mam serio wielki, 113 cm w obwodzie, przybrałam do teraz 9 kg, jest mi ciężko. Myślę, że i tak mogę się cieszyć, bo nie dotknęła mnie na razie żadna z poważniejszych ciążowych dolegliwości, po prostu jest mi ciężko i czasem boli mnie brzuch, bo jest pełen dzieci, pełen do granic możliwości :)
Kryzys zeszłego tygodnia pewnie głównie był powodowany zbyt dużą aktywnością - jednak muszę bardziej się ograniczać, dużo odpoczywać, dużo leżeć niestety. W zeszłym tygodniu natomiast urodził się mój siostrzeniec, co było poprzedzone kilkoma alertami i w związku z tym nocnymi rajdami po mieście, ponadto byliśmy na dwóch pierwszych lekcjach szkoły rodzenia, na kilku spotkaniach towarzyskich, urządziłam przyjątko urodzinowe dla mojego Męża i cały weekend spędziłam w szkole (i zdałam jeden egzamin ;) ). Myślę, że to całkiem sporo jak na zupełnie normalną kobietę, a co dopiero dla takiego wieloryba jak ja.
Coraz częściej zaczynam tez się zastanawiać nad kwestią porodu. Wiem, że szpital, który sobie wybrałam, jest mocno nastawiony na porody naturalne, nawet w przypadku ciąży bliźniaczej. A moja ciąża jest super poprawna, chyba mogłabym być przykładem naukowym na bliźniaczą ciążę doskonałą (oby nie zapeszyć...). Dzieci rosną dotychczas tak jak trzeba, bardzo równo i są zdrowe, każdy z nich zajmuje dokładnie połowę mojego brzucha i obaj są już od dawna ułożeni głowami w dół (co raczej się już pewnie nie zmieni). Szyjkę macicy mam tak długą, że każdy z badających mnie lekarzy przewiduje długie noszenie ciąży. Nie przytyłam za dużo, ciśnienie w normie... nie ma wskazań do cesarskiego cięcia. A jednak lekarze, których odwiedzam bardzo różnią się poglądami na temat tego, jak powinno wyglądać rozwiązanie. Jedyną osobą, z którą nie rozmawiałam na ten temat jeszcze jest moja Pani Dr w szpitalu i chyba jak dotychczas będzie jedyną, która optuje za porodem siłami natury...albo raczej siłami moich mięśni :) Myślę, że na wizycie na początku maja będzie najwyższy czas, żeby o tym ostatecznie porozmawiać i podjąć jakąś decyzję - mogę jeszcze zmienić szpital, zmienić lekarza. Chyba muszę jeszcze więcej poczytać o zaletach i wadach obu sposobów rozwiązania i może spisać sobie jakąś listę... chciałabym, żeby ktoś mi doradził....
Jutro mamy usg, chyba takie poważniejsze, mam nadzieję się dowiedzieć ile dzieciaki ważą i mierzą, lekarka, która będzie nas badała specjalizuje się w bliźniakach - może podpytam o jej zdanie? Zaczynam się troszkę stresować i chyba chciałabym, żeby było już po wszystkim... :)

czwartek, 4 kwietnia 2013

Karoca

Jak tylko dowiedziałam się, że mam w brzuch dwa Bąble zaczęłam poczytywać o specjalistycznym wyposażeniu dla bliźniąt - wózkach, łóżeczkach i innych gadżetach koniecznych albo tylko pomocnych w naszej sytuacji. Największym, najdroższym i jednym z najważniejszych elementów wyprawki jest na pewno wózek. Nie ma wielkiego wyboru w tym temacie i sporym felerem jest brak tych wózków w sklepach, przez co nie można sobie pooglądać i przetestować. Jedyne wyjście to łowić na ulicy ludzi z podwójnymi wózkami i prosić o możliwość obejrzenia (nie udało mi się ani razu osobiście spotkać kogoś z takim wózkiem, może ze względu na porę roku i moją niechęć do wychodzenia ;) ), albo zdać się na opinie w internecie. Na początku myślałam o wózku szerokim, w którym dzieci leżą obok siebie. Wyobrażałam sobie, że tak będzie najprzyjemniej mi - oglądać obie buźki jednocześnie, jak i dzieciakom. Poczytałam i okazało się, że dzieci szybko wyrastają z takich wózków, szybko jest im ciasno, a nam przecież spora część spacerów wózkowych przypadnie na jesień i zimę, kiedy dodatkowo trzeba dzieci ciepło ubrać. Ponadto podobno jednak ciężko się prowadzą takie wózki. No więc pozostała nam druga opcja - jeden za drugim. Tu propozycji jest kilka i większość takich uniwersalnych, tzn że na jednym stelażu można zamontować nosidełko, gondolę, a później spacerówkę. Bałam się takiego rozwiązania, bałam się, że taki długi wózek to będzie masakra użytkowa, że ciężko będzie go prowadzić, wejść z nim gdziekolwiek, włożyć do samochodu a co najgorsze - że dzieci będą się kopać jak podrosną, albo ten siedzący z tyłu będzie kopał plecy tego przed sobą, albo siedząc naprzeciw siebie będą kopać się nawzajem.
Wózków tego typu jest sporo na rynku, są w różnych cenach i odpowiedniej do niej jakości (podobno). Po długich poszukiwaniach uparłam się na wózek ABC Design ZOOM - jeden z droższych na rynku, ale przeczytałam kilka dobrych i chyba wiarygodnych recenzji. Jako, że te wózki są potwornie drogie postanowiliśmy poszukać wersji używanej, co znów nie jest takie łatwe. Nie często się zdarzają się oferty na ten konkretny model, a jeszcze rzadko jest możliwość obejrzenia takiego wózka (zazwyczaj oferty są z daleka), trzeba się opierać na zdjęciach, stopień zniszczenia pozostaje więc nie do końca znany, a tu jeszcze  chciałabym, żeby nie był może w żarówiasto pomarańczowym kolorze, ani tez czarny, bo te czarne wyglądają jak małe trumienki... po dość długich poszukiwaniach udało się. W zeszłym tygodniu pojechaliśmy ponad 100 km za miasto, żeby odebrać naszą zdobycz. Przemili ludzie, którzy go sprzedawali byli pierwszymi właścicielami i jako, że mieszkają w domu z ogrodem nie mieli najwyraźniej potrzeby odbywać długich spacerów więc wózek jest praktycznie jak nowy. Po przywiezieniu do domu zrobiliśmy próbę generalną - pojeździliśmy po pokojach, przetestowaliśmy wszystkie opcje ustawień i nasz zachwyt jeszcze wzrósł :) Mamy jeszcze trochę czasu, więc na razie wózek wylądował w workach i został schowany (co nie było łatwe, bo miejsca zajmuje sporo...). Czuję się jak dziecko, które dostało nową zabawkę, ale nie może jeszcze jej używać :D W każdym razie jak tylko będę mogła już go przetestować w praktyce napiszę recenzję, mam nadzieję, że ciągle pełną zachwytu ;)
Taki o - oliwkowo kremowy... :)

piątek, 29 marca 2013

Poranki i wieczory

Zawsze uwielbiałam poranki, śniadania, zwłaszcza te, które mogłam spędzać w towarzystwie rodziny. Z domu wyniosłam tradycję celebrowania tego czasu, śniadanie to czas szczególny. Od kilku miesięcy siedzę w domu i poranki spędzam samotnie, a jednak nadal są dla mnie najmilszym czasem w ciągu dnia. Nawet te pierwsze 3 miesiące ciąży tak się układały, że rano czułam się znośnie - wstawałam głodna, z przyjemnością zjadałam śniadanie i byłam w stanie zmusić się do jakiejś aktywności a od 16 zaczynał się koszmar mdłości i słabości. Miałam nadzieję, że potem będzie lepiej i nawet przez chwilę było... a teraz znów dramat! Moje ukochane poranki nadal są miłe, codziennie rano jestem pełna energii i dobrych chęci, planuję ile to uda mi się zrobić - sprzątanie, zakupy, czytanie, druty, szycie, odwiedziny u znajomych.... a tu dupa! Mimo tego, że staram się jeść niewiele zaraz po śniadaniu zaczynam się czuć jak balonik nadmuchany do granic wytrzymałości i ten stan pogarsza się w miarę upływu dnia. Wieczorem boli mnie wszystko - cały brzuch, żebra ze wszystkich stron, głowa (bo nie mogę swobodnie oddychać) i oczywiście kręgosłup... Brzuch mam twardy, cały napęczniały, jakby miał za chwilkę dosłownie pęknąć, nie pozwala mi na przyjęcie jakiejkolwiek wygodnej pozycji. Do tego wszystkiego wróciły skurcze, które teraz są trochę mocniejsze i częstsze niż te, które mnie niepokoiły kilka tygodni temu. Jestem w stanie w ciągu dnia pozwolić sobie na jedną akcję - jak pojadę na zakupy to już potem muszę do końca dnia po nich odpoczywać. Jak zrobię obiad to już ledwo mam siłę, żeby choć odrobinę zjeść. Jeśli jednak zmuszę się do zrobienia kilku rzeczy to następnego dnia muszę leżeć i odpoczywać od rana do wieczora. Może to brzmi, jakbym się nad sobą użalała, jak wielka przesada, ale ja naprawdę z natury jestem osobą, która nie potrafi usiedzieć na miejscu, ma sporo energii i głęboką potrzebę wypełniania swoich obowiązków. Teraz muszę coraz bardziej odpuszczać... Obserwowałam moje koleżanki i siostrę, które w ciążach biegały prawie do ostatniej chwili, ale chyba jednak ma spore znaczenie to, że noszą jedno a nie dwójkę dzieci. Coraz bardziej obawiam się, że przyjdzie taki moment, że mąż rano będzie musiał mi przygotować kanapki i herbatkę w termosie a ja nie będę się ruszała z łóżka (czytałam na jakimś forum o takim przypadku!). Zaczynam martwić się coraz bardziej tym, że nie uda mi się skończyć tego semestru w szkole na czas....
Kolejne USG mam dopiero za prawie 3 tygodnie, kolejną wizytę za prawie 2 tygodnie, więc żeby się nie zamartwiać o ten twardy brzuch i komfort dzieciaków postanowiłam skoczyć prywatnie do lekarza i zajrzeć, czy wszystko jest OK, zbieram się więc, bo niedługo wizyta.

wtorek, 26 marca 2013

Tak blisko i tak daleko

Obudziłam się dziś z małym smutkiem, jakby tęsknotą... za moimi nienarodzonymi jeszcze dziećmi. Niby w tej chwili są najbliżej mnie jak tylko można sobie wyobrazić a jednocześnie są tak daleko. Nie mogę ich przytulić, spojrzeć im w oczy, spróbować zgadnąć czy jest im dobrze, czy może coś jednak nie pasuje. Nie mogę sprawdzić, czy im wygodnie i czy na pewno są zdrowe. Poczułam się bardzo samotna w pustym łóżku (mąż czmycha do pracy o świcie). Uświadomiłam sobie, że uwielbiam, kiedy chłopaki budzą się razem ze mną i mogę poleżeć chwilę w łóżku czując jak szleją w moim brzuchu. Wczoraj wariowali cały dzień aż do bardzo późnego wieczora, więc może dlatego dziś obudzili się dopiero po śniadaniu ;)
Myślę, że takie odczucia może spowodowane są przez dwie rzeczy. Po pierwsze znalazłam wreszcie, od dłuższego czasu poszukiwany, kalendarz ciąży uwzględniający ciążę bliźniaczą a tam tekścik o interakcjach między rodzeństwem w łonie LINK. Po drugie - jak co wieczór przed snem Tata moich dzieci troszkę z nimi rozmawia i sprawdza siłę kopniaków, ale wczoraj nie było kopniaków, tylko coś bardzo dziwnego... gdy on przykładał do mojego brzucha rękę dzieci jakby... głaskały ją od wewnątrz? Wrażenie niesamowite, dotychczas jeszcze niczego takiego nie robili. Na moją dłoń reagują zupełnie inaczej (o ile w ogóle reagują! ;) ) - kopią dalej z całą siłą w miejsce gdzie dotykam. Na dłoń Taty reakcja była fantastyczna i chyba znów, jeszcze bardziej, uświadomiła nam, że w sumie niedługo te dwie istotki będą z nami już blisko... a może właśnie coraz dalej...
Połowa 24 tygodnia. Jeszcze przynajmniej 3 miesiące przed nami.

piątek, 22 marca 2013

Co to będzie....

Aga - Promyczek, jedyna blogerka, której jestem wierna od ponad 5 lat i jedna z moich ulubionych pisarek, urodziła córkę. Po kilku tygodniach leżenia plackiem z powodu zagrożenia przedwczesnym porodem, które to leżenie najwyraźniej znosiła bardzo dzielnie, urodziła błyskawicznie zdrową i śliczną istotkę :) Miesiąc temu córkę urodziła też moja przyjaciółka. Lada moment przyjdzie na świat syn mojej kuzynki. Siłą rzeczy zaczęłam się powoli zastanawiać nad nadchodzącym wielkimi krokami końcem mojej ciąży. Dawno nie zaglądałam do moich dzieci i następne USG mamy dopiero w połowie kwietnia, ale najwyraźniej wszystko jest OK - chłopaki strasznie skaczą a brzuch rośnie w tempie niesamowitym. Wpadłam ostatnio na forum bliźniakowe i poczytałam trochę o końcówkach ciąż innych multimam, o porodach itd. A potem zaczęłam wpadać w panikę :) Wiele z tych mam pisze, że urodziły sporo wcześniej, że Pani Dr, która nas prowadzi, kładzie do szpitala tuż po 37 tygodniu, a co najważniejsze, że ostatnie tygodnie to istny koszmar. Może nie powinnam aż tak wielkiej wagi do tych opinii przywiązywać, w końcu każda ciąża jest inna. A jednak.... Ostatnie dwie noce były dość trudne. Przewracanie z boku na bok staje się coraz trudniejsze, od leżenia pół nocy na lewym boku boli mnie wszystko, a co najgorsze jakoś boli mnie brzuch, jak leżę na prawym boku to drętwieją mi kończyny, leżenie na plecach wykańcza mi kręgosłup. Po takiej nocy nie jestem w stanie przetrwać dnia bez drzemki popołudniu :) Zwłaszcza, jeśli w ciągu dnia coś robię - mimo, że wszystko robię w ślimaczym tempie... Poradzono mi niedawno, żebym planowała sobie aktywności co drugi dzień - jeden dzień działania, jeden dzień leżenia, i to się sprawdza. Ale nie zawsze tak się da. Wczoraj byliśmy na imprezie wieczorem a w ciągu dnia próbowałam sprzedać samochód i przygotowałam jakiś obiad - cały dzień mi to wszystko zajęło! Dziś znów jacyś potencjalni kupcy, zakupy, małe sprzątanie bo przede mną dwa dni w szkole, a jutro wieczorem mamy gości. Już jestem wykończona.... Tęsknię za swoimi możliwościami sprzed ciąży... Przede mną jeszcze przynajmniej 3 miesiące, w tym sesja i możliwe całkiem, że jakieś upały. W pewnym momencie zrezygnuję zupełnie z zakupów czy sprzątania, ale i tak obawiam się swojej niemocy. Ale chyba najbardziej obawiam się, że coś się zepsuje i będę musiała leżeć, nie uda mi się zamknąć sesji w terminie, staram się nawet nie myśleć o tym, że coś mogłoby zagrażać dzieciakom... Chyba beztroski czas ciążowy minął i zaczyna się czas ciążowych trosk... I to są troski o końcówkę ciąży, bo o samym porodzie staram się jeszcze nie myśleć. A tymczasem - zaczynamy 24 tydzień i póki jeszcze jestem w stanie, podziałam troszkę ;)

poniedziałek, 18 marca 2013

Ruszamy się

Wiosnę czuję już od dłuższego czasu, choć wydaje się, że ciągle nas zwodzi - co tydzień słyszę w tv, że już od przyszłego poniedziałku kilkanaście stopni na plusie i pełne słońce a w ten rzeczony poniedziałek okazuje się, że dupa.... temperatura nadal oscyluje wokół zera... Dobrze, że chociaż słońce coraz częściej się pojawia. Tak czy inaczej ta perspektywa wiosenna napawa mnie energią. Z drugiej strony brzuch coraz większy (urósł kolejne 2 cm w obwodzie!) tę energię mi odbiera, więc wychodzę na zero :P Ale chęci mam mnóstwo :) Zrezygnowałam na razie z basenu bo jednak potwornie dużo mnie to kosztuje (finansowo) w tej luksusowej (tfu!) dzielnicy a powoli musimy się uposażać w dzieciowe gadżety. Mam plan, żeby wykonywać jakieś ćwiczenia w domu, jakieś podstawy jogi, rozciąganie i wyginanie kręgosłupa bo to on mi najbardziej dokucza. Ale generalnie nie o swoim ruszaniu się chciałam napisać, tylko o wyczynach chłopaków :) Jakoś od tygodnia te ich wyczyny stały się wreszcie wyczuwalne zewnętrznie. Najpierw ja zaczęłam czuć nie tylko łagodne łaskotanie, ale całkiem konkretne kopniaki pod żebrami (chłopcy są ułożeni głowami w dół), potem chyba jakąś kończynę przednią co jakiś czas wystającą po środku brzucha. Rzeczywiście, zgodnie z tym co piszą w sieci, najlepiej można wyczuć te ruchy jak się położę wieczorem w łóżku na boku. Chyba, że dzieciaki szalały przez większość dnia i wieczorem śpią... Jednak udało mi się zademonstrować kopniaka Tacie - doszedł do wniosku, że najlepiej czuje wszystko twarzą (hmmm...) więc przytulił policzek do mojego brzucha i dostał niezłego kopa :) To niesamowite uczucie i sprawia, że dzieci staja się jakby bardziej realne, co chwila przypominają o swojej obecności - do niedawna jeszcze zdarzało mi się momentami zapominać, że niedługo będę mamą, ale teraz myślę o tym ciągle, a jak mam taki dobry nastrój jak dziś to nawet już nie mogę się doczekać kiedy będą na zewnątrz! Zaczynamy więc też ruszać się w poszukiwaniu wspomnianych dzieciowych gadżetów - na razie zamówiliśmy jedno łóżeczko i polujemy na wózek. Chyba zaraz wyskoczę na spacer połączony z odwiedzinami okolicznych second-handów - przecież już wiem, na kogo czekamy :)

piątek, 15 marca 2013

Gadżety dla brzuchatych

Znalazłam gdzieś na forum wątek o ciążowych gadżetach i ich przydatności. Oczywiście zdania są dość podzielone. Ja na razie mogę powiedzieć, że znalazłam 2 takie elementy, bez których byłoby mi znacznie trudniej niż jest. Po pierwsze poduszka "rogal", ale koniecznie taka wypchana czymś miękkim (podobno są też z granulatem i się nie sprawdzają) - ja dostałam w prezencie Motherhood. Przed ciążą spałam głównie na brzuchu albo na plecach, teraz obie pozycje są niedozwolone a ta najulubieńsza - na brzuchu - nawet nie możliwa do wykonania. Poduszka jest zupełnie boska - strasznie miło jest się do niej przytulić a jak już się w nią zaplączę to trochę trudno mi jest zmienić pozycję, co wbrew pozorom jest dobre - nie mam możliwości uciskać brzucha próbą położenia się na nim, nie mogę też się przewrócić na plecy. Poduszka też odciąża trochę biodra i chyba kręgosłup. Podobno świetnie się też spisuje po porodzie przy karmieniu dziecka czy jako forma mini kojca dla niemowlaka - to akurat dopiero sprawdzę ;)
Drugą rzeczą absolutnie cudowną w ciąży są spodnie z bawełnianym pasem. Na początku miałam pomysł, żeby odpuścić sobie kupowanie drogich ciuchów ciążowych bo większa część "brzuchatej" fazy ciąży przypadnie mi na wiosnę i lato, więc założyłam, że wystarczy mi kilka par legginsów i może kilka tunik z odzieży używanej, zresztą od dawna mam nadwagę i w mojej szafie jest sporo ciuchów luźnych w okolicy talii. Jednak wizyta u rodziców uświadomiła mi, że czeka mnie jeszcze kilka miesięcy, pogoda może być różna a legginsy i tuniki mogą się znudzić. Kupiłam w końcu spodnie z H&M, dość drogie, ale zakochałam się w nich zupełnie. Nie dość, że są niewyobrażalnie wygodne to dają mi ogromną swobodę w doborze reszty garderoby. Na razie brzuch nie jest wielki (choć już pokaźnych rozmiarów) i swobodnie noszę praktycznie wszystkie bluzki, bluzy i swetry, które nosiłam dotychczas, ale których nie mogłam nosić do legginsów. Nota bene - dziewczyny na forum oczywiście zaczęły porównywać obwody swoich brzuchów - któraś tam ma 106 cm pod koniec ciąży, ja mam 107 w 22 tc. Ciekawe jaki wynik osiągnę za 2 miesiące... ale o tym chyba w innym poście napiszę jeszcze ;)
Dziewczyny na forum wymieniały jeszcze kremy na rozstępy. Ja o ich przydatności na razie nie mogę się wypowiedzieć, bo nie wiem jeszcze jak moja skóra będzie wyglądała po wszystkim, ale przyznam, że smaruję się intensywnie już od 2 miesiąca ciąży, na wszelki wypadek. Co do tego czego konkretnie używam - bardzo różnych kremów. Na początku miałam jakiś specyfik dedykowany ciężarnym (pozostałość po poprzedniej ciąży), teraz używam zwykłego balsamu ujędrniającego z L'Oreal (pozostałość z ostatniego lata), w szafce mam kilka tubek kremów nawilżających, które dostałam w prezencie... Mam jakieś wewnętrzne przekonanie, że kupowanie kremów z rysunkiem ciężarnej kobiety na opakowaniu to jednak przegięcie, że na pewno skład jest dokładnie taki jak w zwykłych balsamach tylko cena dużo wyższa. Podobno też nie ma znaczenia czy będę, czy też nie będę ich używała - wszystko zależy od moich predyspozycji genetycznych. Pożyjemy, zobaczymy :) Jedno jest pewne - gdy brzuch rośnie, skóra napina się do granic wytrzymałości, posmarowanie jej czymkolwiek daje przyjemną ulgę... i nadzieję, że jednak mnie te rozstępy nie zaatakują ;)
Wspomniana też była bielizna ciążowa. Jeśli chodzi o majtki to jednak mam wrażenie, że to niepotrzebnie wydane pieniądze - ja nadal chodzę w tych sprzed ciąży i raczej tak już pozostanie. Stanik natomiast był mi potrzebny troszkę większy ale zdecydowałam się kupić od razu takie do karmienia. Są bardzo wygodne, na wzmocnionych ramiączkach, z dużą ilością haftek przy zapięciu, więc mam nadzieję, że wystarczą mi one na długo.
Ciekawe, czy podczas kolejnych miesięcy będę potrzebowała jeszcze czegoś specjalnego... :)

czwartek, 14 marca 2013

duszę się!

Jak już pisałam, pierwsze miesiące ciąży przesiedziałam w domu, a nawet w większości przeleżałam. Po 3 miesiącach takiego zamknięcia, odizolowania od ludzi i świata, moje cztery ściany opatrzyły mi się mocno i zaczęłam czuć nie tylko znudzenie tym stanem rzeczy - zaczęłam się dusić. Problemem moim jednak jest temperament niezbyt energiczny i ogromny wstręt do zimy, a to postawiło mnie w dramatycznej sytuacji "coś bym zrobiła, ale tak bardzo mi się nie chce" ;) Całe szczęście świat sam się mną zajął - znajomi namówili do kilku odwiedzin, rodzice zmusili do wyjazdu na południe, szkoła wymogła wyjścia z domu na całe dnie. Tak minął mi w sumie cały przełom lutego i marca. Myślę, że nawet nie nosząc na brzuchu dwójki dzieci byłabym troszkę zmęczona, a w swoim obecnym stanie wręcz byłam wyczerpana nadmiarem atrakcji. Wczorajszy dzień więc spędziłam w większości w łóżku, pod kołdrą, z książką, komputerem, czasem tv w ramach atrakcji. Snułam się po domu i było mi tak cudownie! Dziś lenistwa dalszy ciąg, ale z małą różnicą - dziś lenistwo aktywne. Słoneczko zagląda wreszcie w okna i dodaje troszkę energii, więc nabrałam chęci na ogarnięcie tych moich czterech ścian i nadrobienie przynajmniej części różnych zaległości, może nawet coś ugotuję... Jest tylko jeden problem - duszę się! I to nie w przenośni - zupełnie realnie, fizycznie, nie mogę oddychać... Dotychczas zdarzało mi się to tylko wieczorami, kiedy brzuch miałam napęczniały od całodziennego picia, jedzenia i czego tam jeszcze - zaczynało mi coś mocno uciskać przeponę i miałam duszności. Dziś jednak czuję to od samego rana, a nawet mam wrażenie, że już w nocy się męczyłam. Na dworze -3 stopnie a ja co chwila staję przy otwartym oknie, żeby się troszkę dotlenić. To nie koniec narzekania - ma wrażenie, że brzuch mi rośnie bardziej, szybciej niż dotychczas, strasznie ciągnie mi boki, skóra jest napięta jakby miała zaraz pęknąć i nie pomaga smarowanie jej co chwilę różnymi kremami. Napięcie czuję wewnątrz, na zewnątrz i w ogóle czuję jakby mnie miało rozerwać na strzępy. Czytam kilka blogów Mam bliźniaków i doszłam do wniosku, że między 22 a 24 tygodniem następuje chyba jakiś gwałtowny skok, nagle brzuchy powiększają się jakoś tak... bardzo bardzo. Moja ulubiona Ola pokazuje tu swoje zdjęcia z tego okresu: KLIK  i rzeczywiście wygląda to trochę przerażająco... ratunku, powietrza! Niech już przyjdzie wiosna, żebym mogła podusić się na jakiejś ławce w parku :(

środa, 13 marca 2013

już wiemy!

To był dość intensywny miesiąc. Odwiedziłam rodziców, byłam na kilku wizytach ciążowych i w ogóle mam wrażenie, że codziennie miałam coś do załatwienia. Generalnie poczułam się bardzo zmęczona. Ale do rzeczy - byliśmy już na USG połówkowym i wiemy, że będziemy mieli synów, dwóch chłopaków :) Dość to zabawne, bo chyba wyczułam, że tak właśnie będzie. Podczas rozmów z Mamą ciągle mówiłam o dzieciach "oni" i byłam poprawiana "mów ONE, to przecież dzieci, a jeszcze nie wiesz jakiej są płci!" A ja odpowiadałam, że czuję, że to chłopaki ;) Kolejną zabawną rzeczą jest to, jak się dowiedzieliśmy o płci dzieci. Najpierw mieliśmy wizytę u naszej ulubionej Pani Dr, wizyta po skierowania, recepty i zwolnienie, ale oczywiście - jak zwykle - "zajrzeliśmy" do dzieci. W tym gabinecie jest słabawy sprzęt do USG więc Pani Dr nie mierzy już dzieci i w sumie chcieliśmy tylko zobaczyć czy serduszka biją...no i co mają między nogami :D Oględziny wykazały, że dziecię z lewej strony to dziewczynka. Ja oczywiście nic nie widziałam na tych obrazach, mąż też nie wyglądał na przekonanego, ale Pani Dr twierdziła, że na 100%. Dziecię z prawej niestety nie chciało nam nic pokazać. Obdzwoniliśmy całą rodzinę i znajomych, na zakupach już prawie kupiłam komplet różowych ubranek ale postanowiłam poczekać do piątkowego USG. No i dobrze zrobiłam. Podobno lekarz, który nas badał jest dobrym fachowcem i nie miał żadnych wątpliwości co do płci obu dzieciaków. Sprzęt, na którym pracuje w tej klinice robi wrażenie no i mamy dowody na zdjęciach :) A więc... będę matką dwóch synów ;)

piątek, 15 lutego 2013

Problem temperatury

Słyszałam już kilka razy wątpliwości przyszłych Mam na temat kąpieli, zazwyczaj kończące się stwierdzeniem, że bezpieczniej jest jednak brać prysznic i się nie przejmować. Są jednak dziewczyny, które tak uwielbiają się moczyć w wannie, że trudno im z tej chwili relaksu zrezygnować. Tu pojawia się problem temperatury wody w kąpieli - generalnie przecież lubimy siedzieć w ciepłej a nie zimnej wodzie ;) Usłyszałam ostatnio opowieść o domowych awanturach tym problemem właśnie wywołanych - opiekuńczy mąż przygotowuje ciężarnej żonie jej ukochaną kąpiel a ona za każdym razem płacze, że woda jest zimna. On mierzy temperaturę łokciem i za każdym razem warczy, że nie pozwoli ugotować swojego dziecka. Przyznam, że ja polubiłam dłuższe kąpiele dopiero teraz, będąc w ciąży, ale żeby uniknąć wszelkich wątpliwości kupiłam sobie termometr, taki dla dzieci, za 4,50 czy coś w tym stylu. Woda o temperaturze 38 st jest bardzo przyjemna i rozgrzewająca, a według wszelkich źródeł dozwolona. No i zastanawiam się... całe szczęście pewne problemy mnie nie dotykają :P A z innej beczki - odkąd poczułam kilka dni temu pierwsze ruchu swoich dzieci czuję je kilka razy dziennie a nawet w nocy - dziś mnie nawet chyba obudziły! No i zaczęłam się zastanawiać co one oznaczają - aprobatę, czy też właśnie protest przeciw temu, co się dzieje. Wczoraj byliśmy na walentynkowej randce w kinie i przy pierwszych głośnych dźwiękach filmu w moim brzuchu przez chwilę działo się zupełne szaleństwo. Dziś byłam na basenie i jak zwykle zafundowałam sobie potem chwilkę w jacuzzi, a po wyjściu stamtąd akrobacje trwały dość długo (choć może z głodu...?). Ciągle się zastanawiam czy to co robię podoba się moim dzieciom, czy sprawiam im przyjemność, czy też wprost przeciwnie... muszę spróbować o tym poczytać :)