wtorek, 11 czerwca 2013

Coraz bliżej mety

Zeszły tydzień nie był łatwy i nic się w tym temacie nie zmieniło niestety na lepsze. Po koniec tygodnia zaczęło mi ciśnienie rosnąć, po smsowej konsultacji z Panią Dr zwiększyłam dawkę lekarstw i w poniedziałek awaryjnie stawiłam się u niej na wizycie. Dostałam jeszcze jeden lek i skierowanie do szpitala. Przyznam, że mnie to zupełnie zbiło z tropu, zwłaszcza, że na pytanie "kiedy mam się do tego szpitala stawić" usłyszałam "najlepiej jutro"! O nie... stanowczo nie jestem gotowa, żeby kłaść się w szpitalu! Ostatecznie namówiłam Panią Dr, żeby jeszcze przez tydzień pobujać się z tym ciśnieniem, bo nie jest tak źle, lekarstwa jakoś działają (chyba, że się pogorszy, to wtedy od razu szpital). Zgodziła się, żebym jeszcze przez te kilka dni poleżała na własnej kanapie i pospała we własnym łóżku ale już w przyszły poniedziałek mam próbować dostać się do szpitala. To dość zabawne - napisałam "próbować dostać się" bo pomimo skierowania to nie ona decyduje, czy zostanę ostatecznie przyjęta! :) System działa tak, że dostaję skierowanie (które nie jest bardzo konkretne bo nic konkretnie się nie dzieje) i z tym enigmatycznym dokumentem mam się stawić na izbę przyjęć, gdzie mnie przebadają i powiedzą, że nie ma podstaw do hospitalizacji albo, że nie ma miejsc i znajdą mi miejsce w innym szpitalu. Ja mam się nie zgodzić na taką opcję i powiedzieć (zagrozić?), że przyjadę następnego dnia :D Podobno po takich trzech akcjach obsługa powinna skapitulować, zrozumieć, że nie poddam się i przyjąć mnie. Przyznam, że nie do końca rozumiem to wszystko. Oczywiście zaczynam się zastanawiać znów, czy to wszystko ma sens? Czy może powinnam odpuścić, pójść do innego szpitala, gdzie nie będzie takich dziwacznych szarad? A jednak jakoś już się zdążyłam przywiązać do tego miejsca i czuję lekki strach na myśl o zmianie szpitala...
Rozmawiałam dziś z moją ulubioną pielęgniarką, która dość mało delikatnie przekonywała mnie, że poród naturalny w przypadku bliźniąt to nie najlepszy pomysł i powinnam przemyśleć, czy nie pójść gdzieś, gdzie jednak mnie potną. Używała takich okropnych słów jak zamartwica, niedotlenienie i tym podobne...
Nawet nie przyznam się Mężowi do tego, jak łatwo mi teraz namieszać w głowie i ile mam wątpliwości.... jeszcze niedawno byłam taka pewna swego i spokojna...
Ostatnie dni są troszkę jak wegetacja - nie jestem w stanie nic robić bo jest mi bardzo ciężko, spuchnięte nogi przeszkadzają w chodzeniu, mam wrażenie, że już prawie mam jedną z głów między nogami, jak troszkę dłużej postoję czy chodzę zaczynają mocno boleć mnie brzuch i plecy. Siedzieć też nie jest wygodnie, wielki brzuch przeszkadza. Bolą mnie wszystkie stawy - to akurat może dobrze, bo chyba świadczy o intensywnych przygotowaniach mojego organizmu. Najłatwiej jest leżeć, choć to już też nie przynosi takiej ulgi jak jeszcze dwa tygodnie temu. Ciągle jestem głodna ale jednocześnie nie mam apetytu na nic... Nie mogę czytać bo nie potrafię się skupić na niczym nie związanym z ciążą, porodem czy dziećmi ale tego tematu też już mam po dziurki w nosie. I zdaję sobie sprawę z tego, że te wszystkie narzekania są idiotyczne więc nie mówię tego głośno nikomu, uśmiecham się i staram nie stękać, mogło być dużo gorzej.
Trafiłam ostatnio znów na kilka dramatycznych historii w sieci i boję się czytać fora czy blogi, zamartwiam się, czy na pewno z chłopakami wszystko jest i będzie OK...
Czuję się mocno stremowana tym, że lada dzień moje życie zmieni się diametralnie i tej zmiany już nigdy nie będę mogła odwołać. Tak, wiem - miałam 8 miesięcy albo i więcej na to, żeby się przygotować, a jednak na takie zmiany chyba nie można być do końca przygotowanym ;)
Pomijając już te narzekania - muszę się ostatecznie ogarnąć, dokończyć wszystkie sprawy, które tego wymagają (jednak nie uda mi się z tą szkołą, został mi jeden egzamin...), zrealizować zaplanowane spotkania towarzyskie albo odwołać te "niekonieczne", dokończyć przygotowanie stanowiska dla dzieci. No i przepakować się - torbę do leżenia w szpitalu muszę spakować inaczej niż tę, którą przygotowałam do porodu, a leżeć mogę nawet 2 tygodnie przecież, bo czuję jakoś, że chłopaki nie będą chcieli wcale wcześniej wyjść ;) No i mimo wszystko staram się cieszyć tym, że jestem w domu - zdaję sobie sprawę z tego, że pobyt w szpitalu nie będzie przyjemny nawet jeśli jest to super szpital a warunki będą najlepsze na świecie - jednak to jest zamknięcie, ograniczenie wolności, uzależnienie od innych a co najgorsze słyszałam, że kolację podają o 16.30!!! i co ja potem biedna z sobą pocznę po tej kolacji? Teraz jadam ostatni posiłek o 22, a pierwszy już o 6 rano (nawet jeśli jest bananem) a w ciągu dnia coś tam co 2 godziny... niewolnica spożywcza ;D
Kończę te bardzo chaotyczne wypociny i postaram się zrobić coś pożytecznego.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz