środa, 16 stycznia 2013

Pierwszy pierwszy trymestr

Te pierwsze trzy miesiące ciąży były dla mnie dość trudne. Rok temu również byłam w ciąży jednak pod koniec trzeciego miesiąca straciłam ją. Były pewne objawy zwiastujące problemy (lekkie krwawienia, zarodek był troszkę mniejszy niżby wynikało to z wieku ciąży), ale lekarz mnie ciągle uspokajał a ja zaklinałam rzeczywistość twierdząc, że przecież w moim życiu nie zdarzają się takie dramaty. Przez cały ten czas czułam się dobrze, nie przeżywałam żadnych ciążowych koszmarów typu wymioty czy silne mdłości - trochę bolały mnie piersi i dużo spałam. W trzecim miesiącu pracowałam z domu, starałam się oszczędzać, łykałam hormony na podtrzymanie i starałam się być dobrej myśli, ale intuicja mnie nie zawiodła niestety. Wszystko odbyło się mało spektakularnie - serduszko pewnego dnia przestało bić a ja momentalnie poczułam, że już po wszystkim. Żaden krwotok, żadne bóle się nie pojawiły, nic się nie stało... a ja wiedziałam. Była sobota - umówienie wizyty u ginekologa graniczyło z cudem, ale jak zaznaczyłam o co chodzi konsultantka z ubezpieczalni w ciągu 15 minut wszystko zorganizowała i jeszcze tego samego dnia lekarz potwierdził brak echa serca. Nakazano mi czekać, aż organizm sam postanowi się oczyścić lub zgłosić do szpitala w poniedziałek. W praktyce oznaczało to sobotni wieczór i całą niedzielę czekania, ze świadomością co się stało. Rozpacz była oczywiście ogromna, nie porównywalna do niczego co do tej pory przeżyłam. Tylko rodzicom byłam w stanie powiedzieć co się stało i poprosiłam o przekazanie reszcie rodziny. Dzielny mój mąż zrobił wywiad w szpitalu wcześniej, żebyśmy nie musieli błądzić i w poniedziałek rano stawiłam się w szpitalu na Pradze. Starałam się być bardzo dzielna i tłumaczyć sobie, że to tylko pierwsza próba, że zaraz spróbujemy jeszcze raz i na pewno się uda więc nie ma powodu do rozpaczy, że to nie była śmierć dziecka a "tylko" poronienie wczesnej ciąży, że przecież 40% ciąż tak się kończy więc nie jest to takie szczególne wydarzenie, że na pewno mój organizm wiedział co robi i to było najlepsze wyjście... a jednak gdy w poczekalni widziałam kobiety wysoko w ciąży, a z oddziału obok słyszałam płacz noworodków ściskały się wszystkie moje wnętrzności i nie byłam w stanie powstrzymać łez.
Szpital Praski jest bardzo biedniutki - obskrobane ściany, pocerowana pościel której ciągle brakuje, jedzenie paskudne ale za to personel na medal! Nie byłam tego dnia jedyną kobietą czekającą na ten zabieg, każdego dnia jest ich zapewne kilka a jednak nikt nie potraktował mnie jak jedną z wielu. Położne, które się mną opiekowały dokładnie wyjaśniły na czym cały zabieg polega, jak będę się czuła przed i po nim, interesowały się moim  samopoczuciem przez cały czas a gdy była taka potrzeba przytuliły i pozwalały płakać w swoje wykrochmalone fartuszki. Mąż mógł być przy mnie cały czas, ale nie pozwoliłam mu na to - jak tylko go widziałam zaczynałam się rozklejać, gdy znikał udawało mi się zachowywać zimną krew. Zabieg miałam jeszcze tego wieczora i następnego dnia wypisano mnie do domu. Czytałam o jakichś paskudnych praktykach łyżeczkowania bez znieczulenia, bez przygotowania... nie wyobrażam sobie takiego bestialstwa. Ja zostałam do zabiegu przygotowana (kilka godzin bólu, żeby szyjka macicy otworzyła się sama) a zabieg był przeprowadzony pod narkozą - generalnie wszystko odbyło się bezboleśnie.
Mimo wcześniej wspomnianej rozpaczy cały czas odsuwałam od siebie myśl o tym, że na razie nie będę miała dziecka, nie będę miała TEGO dziecka, o którym myślałam przez ostatnich kilka miesięcy, starałam się w ogóle nie myśleć o dziecku... w głowie miałam słowa mojego ginekologa, który mówił że zarodek to nie dziecko, że nawet bicie serca nie robi z zarodka jeszcze człowieka, żeby się nie przywiązywać (sic!!). Całkiem nieźle mi szło do momentu, kiedy zaraz przed wypisem lekarz podrzucił mi kartkę, na której miałam napisać imię mojego dziecka i zrzec się wydania szczątków oraz pogrzebu... i dał mi na to 15 minut. Nie byłam na to przygotowana, nie byłam w stanie tego zrobić, nie mogłam nadać imienia czemuś, czego nie chciałam uznać za swoje dziecko. Gdybym to wszystko zrobiła, gdybym przyjęła takie podejście, musiałabym odebrać te szczątki, zorganizować pogrzeb, przeżyć żałobę po moim dziecku, które miało imię i nazwisko. Ja się z tym nie zgadzam. Rozumiem kobiety, które czują inaczej ale ja się z tym nie zgadzam. Poprosiłam, żeby imię na tej kartce wpisała dziewczyna z łóżka obok... dopiero oddając mi kartkę, którą ja od razu złożyłam bez zaglądania w jej treść, uświadomiła sobie, co zrobiła... ale chyba mnie zrozumiała. Każdy radzi sobie inaczej ze swoimi dramatami. Ja postanowiłam o moim zapomnieć, a jednak nie udało mi się i chyba nigdy się nie uda. Wróciłam do pracy po tygodniu, usłyszałam mnóstwo pocieszających słów ale też wiele podobnych historii, o których normalnie ludzie nie wspominają i te historie umocniły mnie w przekonaniu, że to co mi się przydarzyło było absolutnie niczym w porównaniu z sytuacjami, które mogłyby mieć miejsce, gdyby moje ciało nie zareagowało w odpowiednim czasie. Tak naprawdę... chyba miałam sporo szczęścia...

Niedawno zaczęłam drugi trymestr ciąży, która - jak dotychczas - rozwija się książkowo. Znajomi żartują, że dostałam bonus w zamian za nieudana pierwszą próbę... bliźniaki ;)

Suwaczek z babyboom.pl

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz